Reklama
Reklama

Marek Kotański poświęcił życie rodzinne dla potrzebujących

Biednym, bezdomnym, narkomanom Marek Kotański (†60) pomagał od zawsze. Zajęty innymi nie miał wiele czasu dla najbliższych. Córka i wnuczka mogły czuć się zaniedbane.

Rodzice wychowali go w wartościach patriotycznych i potrzebie niesienia pomocy drugiemu człowiekowi. Pomagać zaczął już na studiach. Włączył się w Ruch Młodych Wychowawców, który opiekował się sierotami i młodzieżą dotkniętą patologią. Pracę jako psycholog i terapeuta rozpoczął w 1974 roku na oddziale dla osób uzależnionych w szpitalu psychiatrycznym w Garwolinie pod Warszawą.

W tym czasie intensywnie rosła w Polsce liczba młodych narkomanów. Kiedy zorientował się, że tradycyjna psychoterapia nie przynosi efektów, wzorując się na osiągnięciach kolegów z Ameryki, otworzył pierwszy ośrodek Monaru. Wychodzenie z nałogu polegało na życiu w małej społeczności, w której obowiązywała całkowita abstynencja, a terapią była praca.

Reklama

Program przynosił bardzo dobre rezultaty. Wkrótce na podobnej zasadzie poprzez Markot, czyli Ruch Wychodzenia z Bezdomności, walczył z kolejną patologią naszych czasów.

Był bardzo czuły na ludzką krzywdę i uważał, że każdemu trzeba dać szansę. Dach nad głową znajdowały u niego samotne matki, ofiary przemocy domowej, byli więźniowie. Pierwszy przygarnął zarażonych wirusem HIV, choć w miejscach, gdzie miały być budowane osady, spotykał się z agresywnymi protestami. Tak było m.in. we wsi Laski koło Warszawy, gdzie w 1992 roku podpalony został dom dla dzieci zakażonych HIV.

Znajomi wspominają go też jako człowieka, który nie przebierał w słowach. I próżnego. - Lubił być w centrum uwagi. Zastanawiał się często, czy ta chęć pomocy innym to nie jest karmienie miłości własnej - wspomina Jagoda Władoń, znajoma Kotańskiego i terapeutka Monaru.

Zajęty innymi nie miał wiele czasu dla najbliższych. Córka i wnuczka mogły czuć się zaniedbane. Intensywna działalność spowodowała, że wcześnie zaczął mieć problemy ze zdrowiem. Przeszedł dwa zawały, operację serca, po której zapadł w śmierć kliniczną. Obudził się już nowym człowiekiem.

- Nawrócił się. Zaczął coraz więcej mówić o Bogu. Wtedy zrozumiał wagę duchowości w terapii - mówi Władoń.

Z kogoś, kto rozdawał prezerwatywy młodzieży, stał się orędownikiem wierności jako najlepszego zabezpieczenia przed HIV. Przy ośrodkach powstawały kaplice, stawiał krzyże oraz repliki figurki Jezusa z Rio de Janerio. Chciał, aby bezdomnych, którzy przychodzą do ośrodków Markotu, też witał Chrystus, by ogarniał ich otwartymi ramionami.

- Wielu naszym ludziom Jezus uratował życie. Potem mówili mi, że spojrzeli na Pana Jezusa i wrócili. Czekam na wiele kolejnych cudów, gdyż cudem jest to, że ludzie się tu leczą, wychodzą z bezdomności i że dzieje się wiele dobra - mówił. Zmarł 19 sierpnia 2002 roku w wyniku obrażeń odniesionych w wypadku samochodowym, który zdarzył się w Nowym Dworze Mazowieckim. Jego grób zdobi replika figury Jezusa z Rio.

***

Zobacz więcej materiałów:

Dobry Tydzień
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Polecamy