Marek Perepeczko: Smutna starość aktora. Prawda wyszła na jaw dopiero po śmierci
W roli Janosika Marek Perepeczko (+63 l.) odniósł ogromny sukces. Mimo to jego życie - zarówno to zawodowe, jak i prywatne - nie było sielanką. Raczej pasmem wzlotów i bardzo bolesnych upadków.
W jego dorobku nie ma wielu filmów. Kino nie bardzo wiedziało, jak wykorzystać jego warunki: 190 cm wzrostu i imponującą muskulaturę (uprawiał kolarstwo, judo, podnoszenie ciężarów i kulturystykę). Atletyczną budowę Marka docenił w pełni dopiero Jerzy Hoffman, powierzając 25-letniemu aktorowi rolę Adama Nowowiejskiego w "Panu Wołodyjowskim" (1967 r.).
Sześć lat później okazała postura zapewniła mu główną rolę w serialu "Janosik". Perepeczko - bohaterski zbójnik - stał się idolem. A na tym można było zarobić.
"W PRL-u była taka moda na wieczory z interesującym człowiekiem. Przyprowadzali wtedy takiego aktora, sadzali go na krześle i on pierd... I ja to wszystko przeżyłem. Ale to było wyrachowane, bo dawali pieniądze. A pensje teatralne nie były rozpieszczające. Pamiętam, że moja pierwsza pensja wynosiła w 1966 r. 1250 złotych, a wynajęcie mieszkania kosztowało nas z żoną 1900 złotych" - wspominał po latach.
Ogromny sukces spowodował, że stał się aktorem jednej roli. Dostawał coraz mniej propozycji, narastała frustracja. Czuł, że jego talent się marnuje. Przez 15 lat w ogóle nie grał w filmach. Dopiero Maciej Ślesicki zaproponował mu w 1997 r. udział w kryminale "Sara", a potem rolę komendanta Władysława Słoika w sitcomie "13 posterunek". Sukces w tym ostatnim okazał się kolejną pułapką i znów na długi okres "zaszufladkował" aktora.
Perepeczko był skromny, do sławy nie przywiązywał wagi. "Lubię swój zawód, ale nie mam tej głupiej ciągoty, że ja muszę grać! Że muszę zachwycić" - mówił.
Żartował, że gdyby mógł jeszcze raz wybierać, pewnie zająłby się czymś innym. Może zostałby sportowcem, tak jak planował w młodości... W tych żartach było jednak więcej niż ziarno prawdy. Sukces w produkcjach Ślesickiego nie przełożył się na kolejne propozycje filmowe, a Perepeczko nie umiał walczyć o kolejne role. Uważał, że jeśli będzie potrzebny, to zadzwonią. Telefon jednak milczał...
Warszawa go nie chciała, zechciała Częstochowa. W 1998 r. został dyrektorem tamtejszego Teatru im. Adama Mickiewicza. Pracował z pasją i oddaniem, ale po kilku latach pojawiły się problemy. Krytykowano go za zbyt komercyjny repertuar, złą politykę kadrową, oskarżano o grubiaństwo i szykanowanie pracowników. Koleżanki z planu "13 posterunku" zapamiętały go zupełnie inaczej.
"To był dusza człowiek, zawsze bardzo życzliwy" - mówi o nim Dorota Chotecka. "Marek na pozór był szorstki, czasem sprawiał wrażenie zimnego, ale tak naprawdę miał bardzo miękkie serce" - twierdzi Agnieszka Włodarczyk.
W maju 2003 r. Perepeczko został odwołany z funkcji dyrektora. Był to dla niego ogromny cios. Mimo żalu i rozgoryczenia został w Częstochowie. "Marek był człowiekiem bardzo skromnym i bardzo niewymagającym. (...) Był kompletnie niedoceniony" - twierdzi jego żona Agnieszka.
W prywatnym życiu aktora liczyła się tylko ona. Poznali się podczas egzaminów do szkoły aktorskiej w Warszawie. Agnieszka nie dostała się, ale wymienili się telefonami i Marek zadzwonił. Zaczęli się spotykać.
"Był przekorny, krytykował, nie starał się przypodobać" - wspominała aktorka w programie "Taka miłość się nie zdarza". Zauroczył "doktorównę z Milanówka". Kochali się namiętnie, jedno nie mogło wytrzymać bez drugiego. Pobrali się w 1966 r. Wesele było skromne i bez alkoholu, bo wieczorem ona grała spektakl dyplomowy w warszawskiej PWST.
Kiedy szli razem ulicą, ludzie oglądali się za nimi, tak byli przystojni, piękni, zakochani. Ale oboje mieli silną osobowość, oboje byli impulsywni, Marek słynął także z uporu. Od początku więc między nimi iskrzyło, często dochodziło do kłótni.
"Potrafił mnie zostawić na środku ulicy" - wspomina Agnieszka. Mimo to przez niemal 20 lat ich miłość kwitła. Nie mieli dzieci. Znany z czarnego humoru aktor stwierdził kiedyś: "Potwory by urosły. Oboje przecież jesteśmy potworami".
Problemy w małżeństwie pojawiły się na początku lat 80. Perepeczko niewiele grał, finanse kulały. Agnieszka Fitkau-Perepeczko wpadła na pomysł wspólnego wyjazdu do Australii, gdzie mieszkał jej brat. Ostatecznie jednak poleciała sama. Marek obiecał, że niebawem dojedzie, ale zwlekał. Kilka lat. Co miałby robić w Australii? W końcu jednak przyjechał, ale życie emigranta mu nie odpowiadało. Nie znał angielskiego, pracował dorywczo fizycznie.
"Mimo że byłem wreszcie z Agnieszką, nie czułem się dobrze w nowym środowisku. Nudziłem się. Zająłem się pracą kulturalną w środowisku polonijnym, ale jestem warszawiakiem i po prostu nie umiałem żyć z dala od ukochanych miejsc, z dala od przyjaciół. Wytrzymałem pięć lat, spakowałem manatki i wróciłem do Polski. Bez Agnieszki!" - wspominał.
Po powrocie odizolował się od świata, rzadko wychodził z domu, nie utrzymywał kontaktów z przyjaciółmi. Codzienne troski rekompensował sobie kulinarnymi przyjemnościami, a jeść uwielbiał. Gdy Agnieszka przyjechała wreszcie z Australii, on miał już ponad 40 kg nadwagi. Ponoć chciała go odchudzić, ale nie było to wcale takie łatwe.
"Zwyciężał ten jego męski egoizm. Za każdym razem, kiedy mówiłam mu, by dbał o swoje zdrowie, myślał sobie pewnie, że mu brzęczę nad uchem. Pod tym względem nie chciał mnie słuchać. Robił mnie i sobie na przekór" - wspominała.
Nie mieszkali razem, on rozpoczął już pracę w Częstochowie, ona została w stolicy. Trudno więc było jej kontrolować jego dietę, namawiać do uprawiania sportu czy nawet zwykłego spaceru. On zresztą cały czas myślał o sobie jako o sportowcu. I wierzył, że bez problemu zrzuci kilogramy - jak tylko znów zacznie ćwiczyć. Ale jeszcze nie dziś. Może w przyszłym tygodniu. Kiedyś na pewno.
Pozostawiony sam sobie, folgował swoim słabościom. Ponoć nadużywał też alkoholu. Żona artysty zaprzeczała jednak tym doniesieniom. "Nigdy nie widziałam go pijanego" - mówiła. Mogła nie widzieć, skoro była w Warszawie. Co z tego, że często rozmawiali przez telefon, że łączyła ich przyjaźń i wzajemne zrozumienie. Kiedy odkładał słuchawkę, zostawał sam w swoim małym częstochowskim mieszkaniu, pełnym książek i płyt.
"Ta nadwaga mnie kiedyś zabije" - powiedział dziennikarce 10 dni przed śmiercią. I dodał: "To wielkie szczęście, że nikt nie będzie po mnie płakał". Zmarł na zawał w nocy z 16 na 17 listopada 2005 r. w Częstochowie. Miał 63 lata.
***
Zobacz więcej materiałów: