Marlene Jobert oskarżano o romans z prezydentem. Jak było naprawdę?
Marlène Jobert (76 l.) nie mogła pochwalić się nogami „do nieba”. „Cała” miała 164 centymetry wzrostu. Nie kusiła biustem. Urodą też odbiegała od obowiązującego kanonu piękna – ognistoruda, nieduże oczy, ciało pokryte złotymi cętkami... Mimo to właśnie ją pokochała czołówka francuskich reżyserów, a widzowie za nią przepadali.
Marlène Jobert urodziła się 4 listopada 1940 roku w Algierze. Dzieciństwo i młodość nie były takie, o jakich marzyła. Jej ojciec wychowywał się w rodzinie zastępczej. Była tam stosowana przemoc psychiczna i fizyczna. Niestety - powtórzył ten model "opiekuńczy" wobec własnych dzieci.
- Może nie był okrutnym sadystą, ale bił nas i upokarzał - wyznała Marlène Jobert. - Co bardziej bolesne, nie przyjmował żadnych naszych tłumaczeń. Ojciec był oficerem, podejrzewam, że dryl wojskowy też był tu nie bez znaczenia. Nie mogliśmy nic wyjaśnić, jego kary były bardzo niesprawiedliwe. Jest takie powiedzenie "kto kocha dobrze, karci dobrze". Ojciec nas "wychowywał" dobrze. Byłam najstarsza, więc odebrałam największe cięgi. Wobec moich braci i sióstr był już zdecydowanie bardziej łagodny - dodaje.
Po kilku latach rodzina przeniosła się do Francji. Ojciec aktorki objął dowództwo lotniska wojskowego w Dijon. Matka prowadziła kawiarnię. Nie było jej łatwo, tym bardziej, że dzieci były małe. Marlène pomagała matce. Wspomina, że nosiła wiadra pełne zimnej wody. Miała odmrożone ręce. Marzyła tylko o jednym. Uciec z domu jak najszybciej i stanąć na własnych nogach.
- Ale to nie jest łatwe. Wychowując się w takiej rodzinie, na całe życie zabieramy z sobą bagaż strachu, braku pewności siebie i zaufania - wyznaje.
Myślała, żeby pracować jako fryzjerka, pielęgniarka. Cokolwiek, by mieć własne pieniądze. Ale... zaczęła studiować w Szkole Sztuk Pięknych w Dijon. Później wyjechała do Paryża i uczyła się w konserwatorium. Przypadek sprawił, że została aktorką. Nigdy o tym w dzieciństwie nie marzyła. Nie było to też jej powołaniem.
Miała 22 lata, gdy zaczęła pracę w teatrze. Tam została dostrzeżona i porwało ją kino. W 1965 roku zadebiutowała w filmie "Męski-żeński: 15 scen z życia". Pierwszą dużą rolę zagrała w komedii "Szczęśliwy Aleksander" w 1967 roku. W tym samym roku pojawiła się w "Życiu złodzieja", potem były m.in. "Pasażer w deszczu", "Małżonkowie roku drugiego", "Dekada strachu", "Dobrzy i źli", które uczyniły z niej jedną z najpopularniejszych gwiazd kina francuskiego przełomu lat 60. i 70.
Pierwszą główną rolę teatralną zagrała w sztuce "Tysiąc klownów". Jej partnerem był Yves Montand. Ona miała 22 lata, on był 20 lat starszy. Miał żonę - słynną Simone Signoret. Ale to nie przeszkodziło, by zauroczył się pełną wdzięku Marlène. - Te zaloty były dla mnie niezwykle krępujące - wspominała.
Natomiast podobał jej się początkujący aktor Claude Berri. Jak ona pochodzenia żydowskiego. Właściwie "podobał się" nie oddaje stanu ducha Marlène. Zakochała się w nim do szaleństwa. - Był zabawny, czuły, wrażliwy, o niezwykłej wyobraźni. Intelektualista - oceniała partnera.
Dwa miesiące po poznaniu wydarzył się wypadek. Berri uderzył w zaparkowany samochód, w efekcie którego została zmasakrowana prawa strona twarzy Jobert. Musiała przejść kilka operacji. Dochodzenie do zdrowia to była długa i skomplikowana droga. Ich związek rozpadł się.
Jobert ze śmiechem wspomina, że była posądzana o romans z byłym prezydentem, Valerym Giscardem d’Estaing. Mało tego, dziennikarze sugerowali nawet, że być może jej bliźniaczki Eve i Joy są jego córkami. - Prezydenta widziałam raz w życiu. W 1973 r. w restauracji w Tunezji.
Mężczyzną jej życia okazał się szwedzki dentysta Walter Green. Gdy się spotkali, nie miał pojęcia, że jest aktorką. Był nią zauroczony jako kobietą, absolutnie inną niż wszystkie. - Zaprosił mnie do restauracji. Tam wszyscy na nas patrzyli i szeptali. W końcu zorientował się, że to my jesteśmy obiektem zainteresowania. Nie miał pojęcia dlaczego. To było urocze - śmieje się Jobert.
Są razem już 41 lat, nadal sobą zafascynowani i w sobie bardzo zakochani. Miała 39 lat, gdy w lipcu 1980 roku urodziła bliźniaczki Eve i Joy. Wtedy też podjęła decyzję, że cały swój czas poświęci dzieciom. I tak się rzeczywiście stało, co nie znaczy, że Marlène zupełnie zrezygnowała z pracy artystycznej. Przeciwnie - znalazła nowe powołanie i nową pasję. Zaczęła pisać książki dla dzieci. Z czasem również popularnonaukowe poświęcone muzyce klasycznej, która zawsze była jej pasją.
- Lubię przebywać w tym magicznym świecie, gdzie wszystko jest możliwe. Na kartach moich książek mogę wszystko. To fascynujące, z niczym nieporównywalne doznanie. Mam takie piękne uczucie, że pisząc, mogę ludzi uszczęśliwiać. I nie ma to końca - zwierza się.
A gdy podbudowana miłością męża poczuła się naprawdę silna i niezagrożona, zmierzyła się z traumami z dzieciństwa i młodości i napisała autobiografię "Pocałunki słońca". To było oczyszczające doświadczenie. Teraz, gdy jej córka Eve Green odnosi wielkie sukcesy aktorskie ("Marzyciele", "Casino Royale", "Królestwo niebieskie", "Euphoria"), dawni wielbiciele Marlène Jobert, mówią, że powinna być ozłocona za wydanie światu takiego skarbu.
Jobert wyznaje natomiast, że córka, choć wychowywana była w atmosferze absolutnej miłości, wolności i akceptacji, to jednak odziedziczyła po niej wielką nieśmiałość, nieufność i samotniczą naturę. Widząc to, stanowczo odradzała jej aktorstwo.
- Zupełnie mnie nie słuchała i, jak się okazało, miała rację. Bo radzi sobie świetnie i tak jak dla mnie kiedyś, tak dziś dla niej, gra jest formą terapii. Eve dzieli życie między Paryż a Londyn.
Druga córka Joy mieszka w Toskanii z mężem (hrabią) i dwoma synami. Kontemplują życie. - Pomimo że córki są dorosłe i mają już własne życie, nadal jako rodzice jesteśmy im potrzebni - cieszy się Jobert. - Ilekroć możemy, spotykamy się. Uwielbiamy rodzinne pogaduchy do rana. A jeśli dołącza do nas moje rodzeństwo i Waltera, jest tym milej.