Marta Kaczyńska stanęła przed dylematem. Powracają bolesne wspomnienia
Marta Kaczyńska (35 l.) czekała na premierę filmu „Smoleńsk” o katastrofie, w której straciła rodziców. Wciąż nie wie, czy pokazać go dzieciom.
To dla niej trudny czas. Sześć lat temu, 10 kwietnia, świat Marty Kaczyńskiej legł w gruzach, gdy w katastrofie samolotu pod Smoleńskiem straciła rodziców: Marię (†67 l.) i Lecha (†60 l.) Kaczyńskich.
Jak w każdą rocznicę ten dzień spędzi w Krakowie, gdzie spoczywają jej bliscy. W tym roku jednym z elementów obchodów miała być uroczysta premiera filmu "Smoleńsk" o tragicznych wydarzeniach z 2010 r. Jej datę wyznaczono na 15 kwietnia, ale niestety została ona odwołana.
- Ze względu na dobro filmu Antoniego Krauze pt. "Smoleńsk" zmuszeni jesteśmy przesunąć datę jego premiery. Z uwagi na trudności przy realizacji filmu i stopień technologicznego skomplikowania, dodatkowy czas jest niezbędny, by przedstawić widzom w pełni ukończone dzieło. Wkrótce poinformujemy o nowej dacie premiery filmu - napisał w oświadczeniu producent Maciej Pawlicki.
W rozmowie z jednym z dzienników Antoni Krauze wyznał zaś, że zmiany dotyczą efektów specjalnych.W środowisku filmowym mówi się jednak o innych powodach. Mimo zaprzeczeń producenta spekuluje się, że dramat nie spodobał się Jarosławowi Kaczyńskiemu (66 l.).
Brat zmarłego prezydenta i stryj Marty miał go zobaczyć na prywatnym pokazie i opuścić salę mówiąc: "to nie tak było".
- Film miał ponad dwie i pół godziny, a teraz skracany jest do półtorej. Sporo scen jest usuwanych - mówi "Na Żywo" osoba związana z produkcją "Smoleńska".
Jednym z wątków, który zostanie usunięty jest ten dotyczący... prezydenckiej córki.
- Był taki plan, że pojawi się bohaterka grająca Martę Kaczyńską, ale potem zrezygnowano z tej postaci - mówi.
Czytaj dalej na następnej stronie
O tym, że film w ogóle powstanie, Marta dowiedziała się jako jedna z pierwszych, cztery lata temu. Od tego momentu starała się śledzić losy produkcji.
- Bolały ją krytyczne opinie o filmie. Informacja, że nie dostał on dofinansowania z Państwowego Instytutu Sztuki Filmowej. Ze wzruszeniem obserwowała jak wielu Polaków z całego świata wspiera swoimi datkami to przedsięwzięcie - przyznaje znajoma prezydenckiej córki.
Z uwagą przyglądała się zwłaszcza etapowi wyboru aktorów mających wcielić się w jej rodziców. Niewielu było w stanie sprostać temu zadaniu. Tego zaszczytu dostąpili ostatecznie Lech Łotocki i Ewa Dałkowska.
Im bliżej było do premiery dramatu, tym więcej Marta myślała o tym, czy pokazać film córkom. Choć kalendarz prezydenckiej pary był wypełniony po brzegi, wnuczki, Ewa (12 l.) i Martynka (8 l.), miały szczególne miejsce w ich sercach.
Tak jak w dzieciństwie czule opiekowali się Martą, nie pozwalając jej odczuć, że wielka polityka jest ważniejsza od rodziny, tak i później, gdy byli z dziewczynkami, całą uwagę skupiali na nich.
- Ewa i mama były bratnimi duszami. Martynka, choć młodsza, też była z babcią związana. Pod koniec życia rodziców miała zwyczaj, żeby telefonować codziennie do babci - wspominała Marta w książce "Moi rodzice".
Starsza wnuczka była przy tym, gdy w święta wielkanocne Pierwsza Dama pokazała Marcie swoją obrączkę z wygrawerowanym napisem "Jan 1921" (wcześniej należała do jej przodka). Ten szczegół pomógł po katastrofie w jej identyfikacji.
Czytaj dalej na następnej stronie
Pamiętnego 10 kwietnia 2010 r. Marta szykowała śniadanie dla dziewczynek. Włączyła telewizor, aby obejrzeć początek relacji z uroczystości w Katyniu. Wtedy usłyszała, że opóźniają się one z powodu problemów z lądowaniem TU-154.
- Zaczęłam zmieniać kanały telewizyjne. Wierzyłam, że za chwilę usłyszę, że samolot wylądował - opowiadała w swojej książce.
Zaniepokojona zaczęła dzwonić do współpracowników rodziców, oficerów BOR i do nich samych.
- Wybierając numery, jak automat, wciąż wierzyłam, że przeżyli. A potem w telewizji powiedziano, że wszyscy pasażerowie zginęli. Gdy odczytywałam po raz kolejny tekst wyświetlany na żółtym pasku informacyjnym, nadzieja gasła - wspominała.
Nie udało się jej ochronić córek przed bolesną wiadomością. Były przy niej, gdy informowano o śmierci prezydenckiej pary.
- Ewa podobnie jak ja na początku nie potrafiła uwierzyć. Później powiedziała mi, że uświadomiła sobie, że babcia i dziadek nie żyją dopiero wtedy, gdy zobaczyła trumny - zdradziła Marta. - Martynka jeszcze długo nie rozumiała, co się wydarzyło. Wiele tygodni po katastrofie, widząc na niebie samolot, mówiła, że to na pewno lecą dziadkowie - dodała.
Gdy samoloty z trumną prezydenta, a potem prezydentowej wylądowały na warszawskim lotnisku Marta cały czas miała w pamięci rodziców, którzy machali jej i wnuczkom na pożegnanie w świąteczny poniedziałek. Ten obraz dziewczynki wciąż mają w sercach.
Czy powinny zobaczyć film ukazujący ich ostatnie chwile? Czy są na to gotowe? I czy kiedykolwiek będą? Na to pytanie Marta wciąż nie potrafi odpowiedzieć.