Martyna: Oddaję córce swój czas
- Poświęcam wychowywaniu córki naprawdę dużo czasu, spędzam z nią każdą wolną chwilę. Nie ukrywam, że wychowywanie to chyba największe wyzwanie w życiu - opowiada Martyna Wojciechowska, podróżniczka i dziennikarka, Kobieta Roku "Twojego Stylu".
Od niedawna nosi Pani tytuł "Kobiety Roku". Zawsze wierzyła Pani w siebie?
M.W.: Częściej byłam pełna optymizmu, ale nie ukrywam, że czasem nachodziły mnie czarne myśli, bo przecież możliwy był zarówno sukces, jak i porażka. Gdy schodziłam z góry miałam świadomość, że czeka mnie już następna podróż, z której np. mogę nie wrócić. Każdy zastanawiałby się, co dalej robić, gdy do szczytu coraz bliżej, a na górze szaleje wiatr i burza śnieżna...
Opowie Pani o tym w swojej najnowszej książce?
M.W.: Chciałam żeby były tam zawarte impresje i przemyślenia na różne tematy. Chcę pokazać góry po części jako metaforę życia. Planuję wydać ją jesienią, zaplanowana jest na wrzesień tego roku. Promocji książki będzie towarzyszyć też wystawa.
Ostatnio głośno o dopingach wśród sportowców, ale Pani to na pewno nie dotyczy?
M.W.: Na początku moich wspinaczek testowałam aklimatyzację, bez której niektórzy nie wyobrażają sobie życia w górach. Zrezygnowałam z niej bardzo szybko, bo chciałam w pełni zasłużyć na zdobycie Korony Ziemi. Przyjmuję całe opakowania aspiryny na krążenie i preparat witaminowy z żeń-szeniem, który dba o moją figurę. To wszystko. A moim dopingiem jest wiara i wytrwałość. Dopinguje mnie też córka, która sama zaczęła mi kibicować. Obie wpadamy w szał, gdy wracam do domu po kolejnej wyprawie... Zawsze za nią tęsknię.
Może wkrótce córeczka Marysia wyruszy razem z Panią?
M.W.: No pewnie! Oczywiście trudna wspinaczka odpada, ale już myślę o tym, żeby pokazać jej piękno gór. Wolę być pierwsza, zanim ktoś mnie ubiegnie i przekaże złe nawyki. Góry są przecież tak samo piękne, jak niebezpieczne, trzeba się nauczyć z nimi obcować. Zresztą podczas jednej z podróży byłam w ciąży, więc można przyjąć, że Marysia była już ze mną na pierwszej wyprawie...
Nie ma Pani wyrzutów sumienia w związku z odkładaniem obowiązków domowych i wychowawczych?
M.W.: Poświęcam wychowywaniu córki naprawdę dużo czasu, spędzam z nią każdą wolną chwilę. Nie ukrywam, że wychowywanie to chyba największe wyzwanie w życiu. Chodzę na kursy, kupuję specjalistyczną literaturę i tylko czasami w stu procentach poświęcam się swoim pasjom. Dzięki temu mam możliwość złapać trochę oddechu. Im Marysia jest starsza, tym lepiej się dogadujemy - to chyba wystarczy?
Robi sobie Pani wczasy pod palmą, tak jak klienci Pani biura podróży?
M.W.: Jedni chcą odpoczywać bardzo aktywnie, inni wolą poleżeć pod parasolem. Mam takie chwile, kiedy chcę poleżeć na leżaku i zupełnie nic nie robić. Ale trwa to najwyżej jeden dzień.
Wróćmy do podróży. Podobno zamierza Pani teraz podróżować samotnie. Dlaczego?
M.W.: Ponieważ znam lęk samotności i walczę z nim. Chcę likwidować swoje obawy i pokonywać siebie. Pokonuję też lęk wysokości, uważam, że każdy go ma.
A może chce Pani "podumać" o życiu?
M.W.: Zdarza mi się. Zastanawiam się jak duże możliwości drzemią w ludziach. Choć to trochę trywialne, w górach szczególnie docenia się życie, jego kruchość i każdą minutę, którą nam przynosi.
Skoro jesteśmy przy kruchości... Ekolodzy, wróżbici, astronomowie przepowiadają rychły koniec świata. Boi się Pani 2012 roku?
M.W.: Coś w tym jest. Nie wiem jednak, co będzie dalej. Jestem pewna, że w zbyt dużym stopniu ingerujemy w ekosystem. Wgryzamy się w miejsca złota, diamentów, ropy, doszczętnie eksploatując planetę. Niestety, nasza planeta jest przeludniona i choć to smutne, Matka Ziemia może nas eliminować w naturalny dla siebie sposób. W pewnym stopniu każdy z nas może coś jeszcze z tym zrobić, zanim nastąpi biblijny Armagedon. Zamierzam mówić o tym głośno. Jest tak wiele do nadrobienia, że mogłabym o tym mówić i mówić... aż do emerytury.
Rozmawiał: Tomasz Piekarski