Martyna Wojciechowska: Dzięki mamie wyrosły mi skrzydła u ramion!
Jest jedynaczką. Rodzice wiele razy drżeli o jej życie. Już w dzieciństwie Martynie Wojciechowskiej (43 l.) przydarzały się groźne wypadki, zmagała się też z chorobą nowotworową. Przy córce zawsze stała mama i dodawała jej sił.
Dobry Tydzień: Mama i córka to najważniejsze osoby w pani życiu. Jesteście chyba do siebie podobne?
Martyna Wojciechowska: U nas wszystkie kobiety są silne, niezależne, kochają wolność. Tata też wywarł ogromny wpływ na moje życie, zaszczepił we mnie pasję do poznawania świata, do motoryzacji. Miał warsztat samochodowy, w którym się wychowywałam. Ale to mama nadawała charakter naszemu życiu.
Na gali rozdania Telekamer właśnie jej pani dziękowała.
- Byłam dziwnym dzieckiem, przeraźliwie nieśmiałym. Po dwóch tygodniach mama musiała zabrać mnie z przedszkola. Jednak zawsze pozwalała mi próbować, popełniać błędy. Nie krytykowała mnie, nie oceniała, zawsze wspierała. Nigdy się nie pokłóciłyśmy, choć miałyśmy odmienne zdania i dyskutowałyśmy ze sobą. Mama dała mi dużo wolności. To dzięki niej urosły mi skrzydła u ramion.
Od niej uczyła się pani pomagania innym?
- Tak, tego, że lepiej nie wydawać pieniędzy na luksusowe torebki czy szpilki, a przeznaczyć je dla potrzebujących. W takim duchu wychowuję Marysię i cieszę się, że chce mi towarzyszyć w działaniach charytatywnych. To rozwija wrażliwość, empatię. Teraz angażuje się w kolejny ważny dla mnie projekt, czyli Świetlikowo – Centrum Opieki Dziennej dla Dzieci Przewlekle Chorych w Tychach.
Kiedyś powiedziała pani, że nie można dzieciom pokazywać lukrowanego świata.
- Prawda i uczciwość to najlepsza droga. Natomiast pokazywanie dzieciom rzeczywistości, która nie istnieje, tej lukrowanej, jest niebezpieczne, bo prędzej czy później zderzą się z prawdą o świecie. Kiedy zaangażowałam się w budowę Przylądka Nadziei, Centrum Onkologii i Hematologii Dziecięcej we Wrocławiu, rozmawiałam z Marysią o tym, że jej rówieśnicy również chorują na raka, umierają. Oczywiście, tego typu informacje trzeba przekazywać w odpowiedni sposób, dostosowany do etapu rozwoju.
Córka to pani przyjaciółka?
- Na pewnym etapie jest się przede wszystkim rodzicem. Moją rolą jest zapewnienie, by miała szczęśliwe dzieciństwo, była bezpieczna, a także pokazywanie świata, wyznaczanie granic i kształtowanie, by wyrosła na odpowiedzialną i odważną kobietę. Rozmawiamy z Marysią praktycznie o wszystkim, odpowiadam na jej każde, nawet najtrudniejsze pytanie. Dokładnie tak jak ja kiedyś rozmawiałam z moją mamą.
A czy jest coś, co panią zaskakuje w Marysi?
- Jak na swój wiek jest stanowczą, konsekwentną i niezależną osobą, ma swoje poglądy. Choć mogłam się spodziewać, że jako moja córka taka właśnie będzie. Zostawiam jej dużo wolności, tak jak moja mama zostawiała mnie. Wracam do wolności, bo to dla mnie bardzo ważna wartość. Ciekawiło mnie, jakie znaczenie ma to słowo dla ludzi w innych kulturach, w Japonii, Boliwii czy Pakistanie. Temu tematowi poświęciłam ostatni, dziewiąty sezon programu „Kobieta na krańcu świata”. Kontynuacją jest najnowsza seria filmów dokumentalnych „Martyna na krańcu świata” w Travel Channel.
Z okazji urodzin córka życzyła pani: „zdrowia i radości oraz nie połamania kości”.
- Na razie nie planuję nic łamać! Ale rzeczywiście, jakiś czas temu miałam wypadek motocyklowy, w którym złamałam obojczyk. Szczęśliwie już się zrósł, choć powrót do pełnej sprawności zajął mi kilka długich miesięcy.
Stara się pani być ostrożniejsza, od kiedy Marysia jest na świecie?
- Na pewno żyję w inny sposób, inaczej planuję wyjazdy, mniej ryzykuję. Z jednej strony to wynika z faktu, że jestem mamą, a z drugiej – z wiekiem i doświadczeniem przybywa rozsądku. Ma się większą wyobraźnię i lepiej widzi się zagrożenia.
Jednak w pani życiu nie brak wypadków, poważnych problemów zdrowotnych.
- Ale te moje różne „przypadki” nie wydarzyły się na wyprawach, w ekstremalnych warunkach! Wypadek samochodowy czy choroba to przecież zdarzenia losowe, które przydarzyć mogą się każdemu, w całkiem zwyczajnym życiu.
Jak pani sobie radziła w tych najtrudniejszych momentach?
- Mam wdrukowaną potrzebę przetrwania. Skupiam się na tym, by robić swoje. Każdego dnia wstawać z łóżka i stawiać krok do przodu. Odradzałam się jak Feniks z popiołów.
Podkreśla pani swoje dwie cechy: upór i konsekwencję. Po złamaniu kręgosłupa zdobyła pani Mount Everest. Mogą to być zalety, ale i wady. Najbliższym pewnie trudno znieść, jeśli ktoś jest bardzo uparty i ciągle obstaje przy swoim.
- Ja nauczyłam się pokory, ponieważ szanuję potrzeby i obawy moich bliskich. Natomiast konsekwencja to dobra cecha. Dzięki niej spełniamy swoje marzenia, realizujemy upragnione cele. Wierzę w konsekwencję i pracowitość.
Córkę również zaraziła pani swoimi pasjami?
- Wspinaczką. Bardzo mnie to cieszy i daje okazję, byśmy razem jeździły w góry. Uwielbia też podróże i planujemy wspólną wyprawę do Afryki. Sama wymyśliła sobie jazdę konną. Przyznaję, że byłam przeciwna, bo uważam, że to urazowy sport. Ale kiedy zobaczyłam wielką determinację Marysi, nie pozostało mi nic innego, jak tylko ją wspierać.
Rozmawiała:
Ewa Modrzejewska