Mary Austin o ostatnich dniach życia Freddiego Mercury'ego: Wił się z bólu
Mary Austin (68 l.) udzieliła wywiadu, w którym opowiedziała o ostatnich dniach życia Freddiego Mercury'ego.
24 listopada minie 28. rocznica śmierci wokalisty grupy Queen (posłuchaj!). Artysta zmarł na grzybicze zapalenie płuc spowodowane osłabieniem organizmu - o tym, że jest chory na AIDS, dowiedział się prawdopodobnie wiosną 1987 roku. Fakt ten potwierdził dopiero dzień przed śmiercią w oficjalnym oświadczeniu. Zmarł, mając 45 lat.
Mary Austin była jedną z najbliższych osób Freddiego Mercury'ego. Poznali się przez Briana Maya, z którym Mary się spotykała. Choć Freddie jej się oświadczył, nigdy do ślubu nie doszło. Mieszkali razem w Londynie. Ich związek rozpadł się po tym, jak wokalista przyznał, że jest biseksualny. Do końca życia pozostali jednak przyjaciółmi.
To właśnie jej artysta zapisał w testamencie połowę swojego majątku, w tym dom w londyńskiej dzielnicy Kensington. Austin jest również jedną z założycielek fundacji The Mercury Phoenix Trust i jedyną osobą znającą miejsce pochówku jego prochów.
W najnowszym wywiadzie kobieta opowiedziała o ostatnich dniach życia artysty, które spędzili razem w rezydencji Kensington, gdy Mercury nie chciał już przyjmować leków.
"Przestał się leczyć. Z każdym dniem był coraz słabszy, jego stan zaczął się pogarszać. To była jego decyzja, chciał to wszystko zakończyć, chciał umrzeć. Wiedział, że śmierć nadchodzi. Jakość jego życia drastycznie spadła, każdego dnia odczuwał coraz większy ból. Zaczął tracić wzrok" - mówi Mary Austin.
Podkreśla, że była załamana i przytłoczona decyzją Freddiego o zaniechaniu leczenia. Widziała, jak jej przyjaciel gaśnie i z każdym dniem żegna się z życiem. Z drugiej strony podziwiała jego ogromną odwagę.
"Spojrzał śmierci w twarz, stawił jej czoła i zaakceptował fakt, że umiera. Odszedł spokojnie, z uśmiechem na twarzy".
Przyjaciółka wokalisty nie kryje, że sporo czasu zajęło jej pogodzenie się ze śmiercią Freddiego. Był jedną z niewielu osób w jej życiu, której naprawdę na niej zależało.
"Nagle nie było nikogo, kto mógłby mi pomóc. Uświadomiłam sobie, że nie jestem tak samowystarczalna, jak myślałam. Zawsze był w stosunku do mnie bardzo opiekuńczy. Dopiero po jego śmierci zdałam sobie sprawę, jak bardzo mi go brakuje. Gdy coś się działo złego, zawsze powtarzał: Kochanie, nie martw się, poradzimy sobie z tym. Podnosił mnie na duchu".