Maryla Rodowicz: Polubiłam samotność!
Ostatnio życie nie było dla niej łaskawe. Ale Maryla Rodowicz (72 l.) to kobieta, która nigdy się nie poddaje. Tygodnikowi "Świat i Ludzie" opowiada, jak ułożyła sobie życie po rozstaniu. Skorzystała z okazji i raz na zawsze ucięła wszelkie spekulacje. Potwierdziła, że rozwód jest już przesądzony.
Świat i Ludzie: Pogodziła się pani, że mąż Andrzej Dużyński po 30 latach wspólnego życia, odszedł?
Maryla Rodowicz: Już dwa lata temu musiałam się pogodzić. To była sytuacja, na którą nie miałam wpływu.
Ale ja pomyślałabym sobie, że przy boku tego faceta straciłam 30 lat życia.
- Nigdy tak nie myślałam. 30 lat to kawał życia. Porzuciłam żale do losu i sama czuję się dobrze. Obiecaliśmy sobie, że nie będziemy opowiadać o sobie.
Czyli będzie rozwód?
- To przesądzone. Mam nadzieję, że zrobimy to szybko i z klasą, choćby przez wzgląd na naszego syna Jędrka, który nie najlepiej to wszystko znosi. Jest między młotem, a kowadłem. Pracuje z ojcem. Chciałby, abyśmy rozstali się w zgodzie i bez publicznego prania brudów. Dam radę.
Ile razy w życiu wypowiadała pani te słowa?
- Było wiele takich sytuacji. Na przykład, gdy pod koniec lat 70. spodziewałam się pierwszego dziecka, Jaśka. Miałam przydział na lokum na warszawskim Ursynowie, ale w mieszkaniu były tylko puste ściany. Nie wiedziałam też, czy sobie ze wszystkim poradzę. Pamiętam, jak się rozpłakałam z tej bezradności. Moja ukochana mama powiedziała mi wtedy, żebym się nie martwiła, że mi pomoże. Kupiła mi nawet pralkę Franię. Gdy urodziłam, nie miał mnie kto odebrać ze szpitala, bo ukochany, Krzysztof Jasiński pojechał na festiwal cyrków do Monte Carlo.Kiedy zadzwonił, powiedziałam, że będę na niego czekać. W szpitalu spędziłam tydzień. W stanie wojennym rodziłam Kasię. Na poród wiozła mnie sąsiadka. Chyba maluchem, pamiętam jak trzęsło, myślałam że tam urodzę.
Trudno było godzić dom z karierą?
- Oczywiście. W latach 80. z kłopotów finansowych ratowały mnie ówczesne kluby polonijne w Chicago i pod Nowym Jorkiem. Dostawałam tam 6-tygodniowe kontrakty. Ogromną część pieniędzy przepuszczałam na telefony do dzieci, bo one tęskniły, ja tęskniłam. Drugą część honorarium wydawałam na zabawki. Tak chciałam zrekompensować im moją nieobecność.
Dzieci nie wypominają pani że była pani nieobecną matką?
- Na początku lat. 90 nie było jeszcze letnich tras koncertowych. Kiedy rozpoczynały się wakacje, pakowałam dzieci, nocniki, wanienki, także moje koty i jak cyganka zajeżdżałam przed wynajęty dom na Mazurach, nad samym jeziorem. Pamiętam jak rano biegłam na łąkę, zrywałam kwiaty, wstawiałam do wazonu, robiłam śniadanie. Moje dzieci do dziś mają wielki sentyment do Mazur.
Córka próbowała sił w śpiewaniu, ale wybrała miłość do koni.
- W stajni Partner w Kocmyrzowie pod Krakowem prowadzi kursy. Od niedawna interesuje się też ogrodnictwem. Wysiewa pomidory, zioła, kwiatki. I oczywiście świetnie piecze i...
A Jan?
- Przez 14 lat chodził do szkoły muzycznej, siedem lat studiował filozofię w Krakowie, gruntownie się edukował. Teraz ma kolejne plany, ale nie życzy sobie, by o nich mówić. Bardzo mu kibicuję.
Mężczyźni to już dla pani etap zamknięty?
- Ostatnie sytuacje w moim życiu nie były przyjemne. W związku z tym to nie jest ulubiony temat.
Niektórzy mówią, że w każdym wieku jest czas na miłość.
- Nie mam takiego myślenia.
Przyzwyczaiła się pani do życia w pojedynkę?
- Polubiłam samotność i jest mi z nią dobrze. W moim ukochanym domu mam teraz cztery koty, bo dwa podrzucił mi najmłodszy syn Jędrzej. Trzy to kocury i jedna kotka Kasia, która jest straszną psotnicą, ciągle domaga się uwagi. Kiedy siadam na kanapie, kot Kazimierz zajmuje prawą stronę, a Kasia lewą (śmiech). Czasem w domu hałasują też duchy, coś skrzypnie, coś stuknie. Naprawdę. Ten dom ma 100 lat, po wojnie został odebrany właścicielom, takie były czasy. Potem upchali tam wiele rodzin, podzielili pokoje na mniejsze.
Jakie dobre myśli przyszły dziś pani do głowy po przebudzeniu?
- Ucieszyłam się, że przyjdzie do mnie ogrodnik, zajmie się moimi roślinami doniczkowymi, tu poucina, tam przesadzi, krótko mówiąc – zrobi porządek. W ogrodzie natomiast rosną dwustuletnie sosny, ogromne krzewy rododendronów, hortensje, właśnie kwitnie magnolia. Po ogrodzie lubię chodzić boso. Tak lubię najbardziej.
Ma pani teraz nowe rytuały np. częściej zagląda do SPA?
- SPA nigdy mnie nie interesowało. Tak naprawdę moje życie nie zmieniło się. Nie nudzę się, nie siedzę sama w pustym domu i nie rozpamiętuję przeszłości. Zawsze szłam do przodu, nie oglądam się, żyję tu i teraz.
A gdy pani nie śpiewa to...?
- Staram się codziennie grać w tenisa i bardzo się cieszę, że mogłam wrócić na kort po operacji biodra. Często odwiedzają mnie moje dzieci. W niedzielę wpada Jędrek, zamawia pastę jajeczną i twarożek. Ostatnie wspólne śniadanie ciągnęło się do godziny 17 (śmiech). W święta przyjeżdżają starsze dzieci Jasiek i Kasia, którzy na co dzień mieszkają w Krakowie. Wtedy jest wielka uroczystość. Córka piecze świetnie ciasta, więc całymi dniami siedzi w kuchni.
Dalekie podróże?
- Już nie jeżdżę za granicę, do ciepłych krajów. Wolę leżeć na słońcu w swoim ogrodzie, gdzie biegają wiewiórki, śpiewają słowiki. Jest cudownie.
Może przychodzi jednak czas na emeryturę?
- O nie! Byłoby okropnie nudno siedzieć całymi dniami w domu i nic nie robić. Mam jeszcze tyle planów zawodowych. Chciałabym nagrać kolejną płytę. I doczekać dwóch filmów o mnie. Pierwszy, dokument, planuje wyreżyserować Alicja Albrecht i jak mówi, zajmie jej to około dwóch lat. Drugi ma być fabularny.
Jakiś fragment życia, który pominęłaby pani w filmach?
- Nie. Nie mam nic do ukrycia.
Z czego jest pani dziś najbardziej zadowolona?
- Z tego, ze mam dzieci i piękny dom i że mieszkam wśród starych drzew, które dają mi siłę.
A z kariery?
- Oczywiście, że tak. Rok temu obchodziłam 50-lecie na scenie, wydałam nową płytę „Ach świecie”, potem przez pół roku byłam w trasie koncertowej. Miałam też piękną wystawę w Bibliotece Narodowej.
Czego pani życzyć?
- Zdrowia, bo resztę sobie kupimy.
***
Aleksandra Jarosz