Marzena Kipiel-Sztuka: Ciągle noszę żałobę po partnerach!
Życie jej nie rozpieszczało, ale się nie poddała. Marzena Kipiel-Sztuka (49 l.) codziennie stawia czoła nowym wyzwaniom. Sens życia znajduje pomagając potrzebującym...
Zawsze dostaje pani to, na co ma ochotę?
- Niestety nie!!! – i proszę wstawić tutaj trzy wykrzykniki.
Obwinia pani o to kogoś?
- Nie jestem osobą wierzącą, więc nie mogę mieć o to do nikogo pretensji. Na wszystko musimy zapracować sami. Zazdroszczę ludziom, którzy wierzą w jakiegokolwiek Boga. Ufają, że jest „coś”, co determinuje rzeczy, które się dzieją w naszym życiu.
Jeśli nie wierzy pani w żadnego Boga, to w co pani wierzy?
- Nie umiem tego nazwać. Ludzie wierzący potrafią otwarcie mówić o Bogu, przeznaczeniu.
A moim zdaniem rzeczy „się nie dzieją ot tak”, prośby do Istoty Wyższej nie wystarczą.
Sami wpływamy na nasz los. Jak wyjdę na ulicę i potrąci mnie samochód, to będzie tylko moja wina, lub drugiego człowieka, który prowadził auto, a nie przeznaczenia czy Boga.
Poza tym wciąż wierzę w to co mówili mi rodzice, ale już ich ze mną nie ma.
Co pani wtedy mówili?
- Mówili, że jeżeli będę przyzwoitym człowiekiem, to dobro do mnie wróci.
Mieli rację?
- Niestety nie w każdym przypadku. W październiku kończę 50 lat i wiem, że świat nie jest tak prosty.
A dobre uczynki niekoniecznie odpłacają tym samym. Mimo to wciąż naiwnie ufam w nauki rodziców.
Jest pani bardziej podobna do mamy czy do taty?
- Na szczęście jestem mieszańcem. Bywam pyskata jak mama, a urokliwa jak tato Kipiel, po którym mam nazwisko.
A po kim odziedziczyła pani swój upór?
- Według pani jestem uparta?
A nie? To pani zdawała, aż trzykrotnie do szkoły teatralnej!
- Racja. Zamykali mi drzwi, ale na szczęście zostawiali otwarte okno.
Kiedy stwierdziła pani, że papierek jest pani niepotrzebny?
- Nigdy. Zawsze żałowałam, że nie dostałam się na tę uczelnię. I najgorsze, że nie było mi nawet dane dowiedzieć się dlaczego.
Może byłam zbyt charakterystyczna...
Dlaczego absolwentka technikum budowlanego zamarzyła o aktorstwie?
- Poszłam do budowlanki, ale już po drugim roku wiedziałam, że jestem w niewłaściwym miejscu. Na szczęście los postawił na mojej drodze cudowną polonistkę, Bogusię Słomczyńską.
Dzięki niej inaczej oglądałam filmy, czytałam książki. Ona pokazała czym jest magia teatru. Organizowała nam wyjazdy z Legnicy do Teatru Polskiego we Wrocławiu. To było niezwykłe.
Czy warto było tak walczyć o aktorstwo?
- Gdyby nie moja upartość w dążeniu do celu, dzisiaj nie byłabym Haliną Kiepską. I powiem tak... nie mam dyplomu i pewnie nigdy nie będzie mi dane wcielić się w Lady Makbet, ale być może nikt inny nie zagra lepiej ode mnie Halinki Kiepskiej.
Pani zdaniem aktorstwo to misja czy aktor jest tylko człowiekiem do wynajęcia?
- Zdecydowanie jestem tylko człowiekiem do wynajęcia. Ale gwarantuję jedno: jak mnie ktoś wynajmie, to zawsze daję z siebie 100 procent możliwości.
I jeżeli uda mi się tego kogoś uszczęśliwić, to jest dla mnie największa nagroda.
Na twarzach wielu osób dzięki pani pojawia się uśmiech. Chodzi mi o liczne akcje charytatywne, w których bierze pani udział.
- Jeżeli ma się tzw. „twarz”, to – moim zdaniem – trzeba to robić.
Jestem częstym gościem w ośrodku Fundacji Centaurus i oglądam konie, które mają powybijane oczy albo niepiłowane od wielu lat kopyta, przez co wyglądają, jakby stały na nartach.
Odwiedzam też Zespół Szkół Specjalnych w Legnicy, do którego uczęszczają dzieci upośledzone.
Na początku byłam dla nich Halinką dzisiaj jestem już ciocią.nn To kosztuje wiele emocji...
Powiedziałabym nawet, że bardzo dużo. Jak wracam do domu, to czuję się fatalnie.
I za każdym razem patrzę w lustro i pytam: Do cholery Sztuka, jaki ty masz problem? Nie masz żadnego.
Dopiero w tamtych miejscach są prawdziwe kłopoty.
Niewystarczająco dużo miała pani w swoim życiu cierpienia, żeby ponownie się nim otaczać?
- Nie robię nic wielkiego. Daję tylko swoją twarz, a czym tak naprawdę ona jest? Niczym. Bo co innego mam do roboty?
Oczywiście mogłabym wybrać się na „czerwony dywan”. Ale co przyniesie większe korzyści?
Dla mnie odpowiedź jest prosta. Dlatego jeżeli mam chwilę wolnego, wybieram się właśnie w takie miejsca.
Ale po co to pani?
- Robię to, żeby odkupić swoje grzechy. Nie chodzę do kościoła, za to biegam do tych dzieci i koni.
A wtedy wszystko inne przestaje mieć znaczenie.
Nie zastanawiam się co zrobię na obiad albo czy torebka pasuje mi do butów.
Człowiek momentalnie przewartościowuje swoje życie w takich miejscach.
Dzieje się tak też w chwilach „kryzysowych”. Pani nie miała łatwego życia – dwóch pani partnerów umarło przedwcześnie. Co się dzieje z bólem? Mija?
- Jeżeli by mijał, oznaczałoby to tylko tyle, że jesteśmy głupcami. Ciągle noszę żałobę po partnerach.
Kto pomógł pani najbardziej?
- Człowiek był, jest i będzie zawsze sam. Znam kilka osób, o których mogę powiedzieć, że są przyzwoite.
Ale nigdy nie zadzwonię do nich o 22 z prośbą o pomoc.
Co pozwoliło pani przetrwać?
- Wychowanie rodziców. Na szczęście zawczasu wytłumaczyli mi, że zawsze mogę liczyć tylko i wyłącznie na siebie.
Dlatego kiedy atakują mnie złe myśli, idę na działkę i zajmuję czymś głowę. Staram się żyć dalej, ale czasami nie jest to proste...
Zastanawiała się pani: Dlaczego akurat ja?
- A bo to raz? Ale wtedy natychmiast udaję się do pokoju, w którym wiszą zdjęcia i laurki od podopiecznych fundacji, z którymi się spotykam i ustawia mnie to do pionu.
Ale coś musiało się w pani życiu wydarzyć, że nie chce już pani żyć przeszłością?
- Staram się nie narzekać i cieszyć się małymi rzeczami.
A jest pani gotowa na nowy związek?
- Myślę, że tak. Ostatnio nawet zaczęłam się z kimś spotykać. Ale popatrzyłam na niego i doszłam do wniosku, że lepiej już mieć psa, niż durnowatego faceta.
Widocznie źle pani trafiła.
- Dlatego nie tracę nadziei i czekam na fajną kolację. Kolejka stoi, ale nie interesują mnie mężczyźni, którzy patrzą na moją kartę kredytową albo na to, że jestem panią z telewizji.
To kogo pani szuka?
- Ja po prostu szukam przyjaciela.
Jak widzi pani siebie w przyszłości?
- Zamężną, jedzącą śniadania w łóżku i... piorącą męskie skarpety.
Alicja Dopierała