Michał Fajbusiewicz wyznaje: "Stałem się gorszym człowiekiem"
Znany dziennikarz telewizyjny nie miał lekkiego życia. Kłopoty z alkoholem, rozwód. Jak mówi – błędy młodości. Dzięki jego programowi „Magazyn kryminalny 997” i działaniom policji udało się rozwikłać wiele zagadek. Tygodnikowi „Na Żywo” Michał Fajbusiewicz (66 l.) opowiedział o tym, jak zmieniła go praca w telewizji.
Podobno relegowano pana z przedszkola?
- Nie lubiłem leżakować. Pewnego razu doszło do jakiejś szarpaniny między mną i panią, pewnie nieopatrznie, bo nie wyobrażam sobie, że specjalnie nadgryzłem małżowinę uszną przedszkolance. Nie pamiętam, czy byłem relegowany. Wiem, że rodzice przenieśli mnie do innego przedszkola. Dobrze na tym wyszedłem, bo było lepsze.
Mama walczyła, żeby pan poszedł do dobrej szkoły średniej.
- Do dobrego liceum można było dostać się bez egzaminów, ale trzeba było mieć przynajmniej czwórki. A ja miałem tróję z plastyki. Powiedziałem, że trudno, pójdę do gorszego liceum, ale mama wybłagała czwórkę z rysunków u nauczycielki. Pracowała w domach towarowych i chyba nawet jakiś towar załatwiła pani w barterze.
Miał pan jeszcze jedną "mamę"?
- To była nieżyjąca już dyrektor fabryki "Brokat" w Łodzi, gdzie robili piękne żakardy. Miała przydomek mama, bo mniej interesowała się fabryką, a bardziej losami włókniarek. Mnie również bardzo pomogła. Przyjęła mnie i dała pracę kierownika ośrodka wczasowego w województwie koszalińskim, bo byłem bez pracy.
Był pan wtedy mężem, ojcem, miał dobrą pracę, ale przez alkohol rozsypało się to wszystko. Dlaczego?
- A co można było robić od października do sylwestra? To był jedyny ośrodek w okolicy. Gdy ktoś chciał zrobić imprezę, zgłaszał się do mnie. A z kierownikiem trzeba było się napić. Był taki moment, że bez szklanki wódki nie mogłem zjeść śniadania, bo sztućce wypadały mi z rąk. Zadzwoniłem do pani dyrektor i powiedziałem, że dłużej tak nie mogę, że wracam do Łodzi. Poprosiłem o ciężarówkę. W dwa dni spakowaliśmy się i wróciliśmy. Ale małżeństwo się rozpadło.
Zaczął pan przygodę z telewizją i ze złem, tym najbrutalniejszym. Jest go dziś mniej czy więcej?
- Trochę przeżyłem i jakbym miał oceniać ludzi, to w Polsce zmieniło się na niekorzyść. Często jestem w Ameryce i tam ludzie uśmiechają się, pytają, czy pomóc? Może to jest udawane, ale mnie się podoba. Dawniej w Polsce prawie wszyscy byli równi, nie było tylu dóbr, telefonów, apartamentów, samochodów, nie było czego zazdrościć i ludzie byli życzliwsi. Myślę, że są to koszty kapitalizmu.
Zmieniły pana te brutalne sprawy?
- Nie wiem, czy jest w Polsce ktoś, kto tak, jak ja, był w tylu strasznych miejscach, wysłuchał płaczu wielu zrozpaczonych matek. Po czasie zaczyna się inaczej na to patrzeć. Ja nie mogę się przejmować, nie mogę się bać, bo nie dałbym rady się tym zajmować. Ale to prawda, że zmieniłem się, zaobserwowała to żona, która jest ze mną 30 lat. Widzę to i ja, bo mam daleko idącą samoocenę. Stałem się gorszym człowiekiem.
Dlaczego?
- Chodzi o odzywanie się, traktowanie ludzi... Nie spowodowały tego sprawy, które prowadzę, ale praca w telewizji. Tam nie ma grzeczności, uprzejmości, przynajmniej ja tego nie doświadczyłem przez 40 lat. Tylko chamskie przebijanie się, przepychanie, żeby nie dać się wyrzucić, zadeptać. Na twórczość niewiele czasu zostaje.
Rozm. Iwona Spee
***
Zobacz więcej materiałów: