Monika Zamachowska nawróciła się: Cierpię na stany lękowe, potrzebuję opieki
Monika Zamachowska (45 l.) dorastała bez religii. Dziś wiara daje jej siłę i pocieszenie, szczególnie w trudnych chwilach. "Od wielu lat cierpię na stany lękowe. Wtedy najbardziej potrzebuję tego poczucia bezpieczeństwa, opieki, tego, aby ktoś trzymał mnie za rękę" - mówi.
Dobry Tydzień: Był moment, kiedy powiedziała pani: "Boże, chroń mnie"?
Monika Zamachowska: - Tak, w stanie wojennym, kiedy mama była w więzieniu. W mojej podstawówce we Wrocławiu nauczyciele złożyli się dla nas na dwa kilo cebuli, szampon brzozowy, mydło i ziemniaki. Wszystko było w siatce razem z życzeniami zdrowia dla całej rodziny. Tata już wtedy nie mieszkał z nami. Byliśmy z babcią Ziutą. Pomyślałam: jest wojna. Miałam 10 lat i niewiele rozumiałam. Poczułam, że może jest ktoś taki bardziej... wszechmogący, kto mógłby pomóc. Modlić się nie umiałam.
Dlaczego?
- Rodzice byli w zasadzie niepraktykujący. Dopiero po wyjściu z internowania mama stwierdziła, że Kościół bardzo jej pomógł. Postanowiła nas z bratem Filipem ochrzcić i posłać do Pierwszej Komunii. Parafia oo. kapucynów przy ulicy Sudeckiej stała się moim drugim domem. Potem wiele lat spędziłam w ruchu Światło i Życie i w neokatechumenacie. Dość dobrze znam Pismo Święte i liturgię.
A jaki był pani dom?
- Mama utrzymywała nas praktycznie sama, a że przez kilka lat naszego dorastania pozostawała poza zawodem, to raczej się nie przelewało. Ale głodu też nie było. Babcia fenomenalnie gotowała, podobnie dwie ciotki. Wakacje spędzaliśmy u drugiej babci na wsi albo w Kaliszu, u krewnych mamy. To dość znany ród Rudowiczów. Moja prababcia, Józefa, doczekała się z pradziadkiem Romanem dziesięciorga potomstwa. Dzięki temu moja mama ma 52 braci i sióstr ciotecznych. Rodzina zawsze była dla nas najważniejsza. Wszystkie święta, imieniny, nawet zakończenia roku szkolnego świętowane były w domu, przy stole.
Jest jakiś kościół szczególnie bliski pani sercu?
- Właśnie parafia oo. kapucynów pod wezwaniem św. Augustyna we Wrocławiu. Matką św. Augustyna była św. Monika. Pamiętam opowieści ojców o tej kobiecie. To ona doprowadziła do nawrócenia syna, ale trwało to wiele lat.
Ma pani przyjaciół wśród duchownych, autorytety?
- Ślubu z Jamiem Malcolmem udzielał mi ojciec Radosław Solon, mój spowiednik jeszcze z Sudeckiej. Asystował mu ojciec Sławomir Rosiński, kolega z ruchu Światło i Życie, także już jako brat mniejszy, po święceniach. Mój związek nie przetrwał, ale ci dwaj zakonnicy pozostaną za zawsze moimi przyjaciółmi i autorytetami.
Wzięła pani ślub kościelny. Warto było?
- Warto. To był dzień, którego nigdy nie zapomnę. Kościół św. Anny w Warszawie, kilkunastu oficerów RAF-u w strojach galowych, wszyscy moi najbliżsi. Za ołtarzem moim przyjaciele, kapucyni. Eucharystia. Stworzyliśmy z Jamiem rodzinę, mamy dwoje wspaniałych dzieci. Ten czas był dla mnie bardzo ważny i nigdy nie chciałabym wykasować go z pamięci.
Wiara pomaga pani rozwiązywać codzienne problemy?
- Tak, bo kto utracił wiarę, jest zdany tylko na siebie. Pamiętam, poczułam się bezpiecznie, jak zaczęłam wierzyć w Boga. Od wielu lat cierpię na stany lękowe. Wtedy najbardziej potrzebuję tego poczucia bezpieczeństwa, opieki, tego, aby ktoś trzymał mnie za rękę.
Potrafi pani wybaczać, pierwsza wyciągać dłoń?
- Słowo "przepraszam" nigdy nie było dla mnie łatwe. Wiara pomaga mi lepiej współistnieć z innymi ludźmi. Uczę się wybaczać i przepraszać. Niestety, mój paskudny charakter często bierze górę.
Waszą rodzinę dotknęła tragedia, pani brat przegrał walkę z nałogiem...
- Mama jest bardzo silną osobą, ale po śmierci Filipa naprawdę się załamała. Pomagam jej, jak mogę, modlę się za nią. Wiem, że ona w wierze znajduje pokrzepienie. Brat był mi zaraz po rodzicach najbliższą osobą na świecie. Czasami brakuje mi go tak bardzo, że to fizycznie boli. Filip zasłużył na naszą pamięć. 8 marca minęło pięć lat odkąd nie ma go z nami. Jestem na jego grobie kilka razy do roku i wciąż nie rozumiem, dlaczego tak musiało się stać.
Pani były mąż Jamie ma kłopoty ze zdrowiem i też potrzebuje teraz pani wsparcia...
- I je ma. To cudowny ojciec i mój przyjaciel. Jestem pewna, że lekarze zrobią wszystko, żeby wrócił do pełni sił. Latem ubiegłego roku myślałam, że go straciliśmy. To było jedno z najgorszych przeżyć w moim życiu.
Wpaja pani wiarę dzieciom?
- One dokonują własnych wyborów dotyczących życia duchowego. Chcę, by wyrosły na silnych, rozsądnych ludzi, którzy nigdy nie poddadzą się lękowi. Jesteśmy ze sobą bardzo blisko i dużo rozmawiamy. Wiem, że muszę uważać, by nie udusić ich swoją miłością. Dlatego staram się trzymać dystans, szczególnie teraz, gdy są w tym najtrudniejszym nastoletnim okresie życia.
Gdyby teraz była możliwość ślubu przed ołtarzem...
- Wiem, że nie będzie to możliwe. Od sześciu lat ze Zbyszkiem żyjemy w związku niesakramentalnym. Kościół wyciąga rękę do takich par i to jest pocieszające. Często spotykamy się z życzliwymi księżmi. Tyle musi nam wystarczyć. To konsekwencja wyborów, jakie w życiu podjęliśmy.
***
Zobacz więcej materiałów: