Muniek Staszczyk: Mam trochę dosyć!
Informacja o zawieszeniu działalności zespołu zaskoczyła i zasmuciła fanów. Muniek Staszczyk (53 l.) nie pozostawia jednak złudzeń, że jego decyzja jest nieodwołalna. W rozmowie z "Życiem na Gorąco" artysta zdradził, jak wyobraża sobie swoje życie po T.Love.
ŻYCIE NA GORĄCO: Trudno wyobrazić sobie polską scenę muzyczną bez zespołu T. Love. Decyzja jednak zapadła! Po 35. latach postanowił pan zawiesić działalność artystyczną zespołu T. Love. Dlaczego?
MUNIEK STASZCZYK: W tym roku świętujemy jubileusz 35-lecia. Za nami koncerty w Nowym Jorku, Chicago i Toronto, a przed nami duża trasa koncertowa w całej Polsce. Pewnie zagramy jeszcze jakiś duży koncert w noc sylwestrową i robimy przerwę w graniu. Podjęliśmy tę decyzję wspólnie, a wszystko po to, żeby tego zespołu nie zarżnąć. Nie chciałbym któregoś dnia usiąść w ogrodzie i powiedzieć, że jestem na tyle zmęczony, żeby napluć do swojego własnego gniazda i znienawidzić to, co kocham.
Czy to wynika ze zmęczenia materiału, czy po prostu ma pan ochotę zwyczajnie pożyć?
- Jestem zmęczony T.Love – ilością koncertów, ich powtarzalnością i posiadaniem zespołu, który działa jak małe przedsiębiorstwo. Oprócz siedmiu osób na scenie, jest ekipa techniczna, menedżerowie, ludzie od świateł, od nagłośnienia. Mam trochę dosyć tej działki.
Jak sobie wyobraża pan swoje życie np. za rok?
- Niczego nie planuję, bo nauczony doświadczeniem wiem, że to bez sensu. Jest tyle ciekawych rzeczy, które dzieją się w mieście, że na pewno nie będę się nudził. Kino, wystawy, sztuki teatralne. Wszystko to, na co od dawna nie miałem czasu. Chcę nagrać jakąś alternatywą płytę, choćby z Marcinem Świetlickim. Może będę miał mniej pieniędzy, ale nie jestem specjalnie pazerny i będę miał z czego żyć. Nigdy nie chodziłem z ochroniarzem, jeżdżę starym samochodem, nie muszę mieć!
Rockman domator?
- Bardzo lubię swój dom, a moja żona Marta jest moim najlepszym kumplem. Jesteśmy razem od 1985 roku i powiem pani, że nadal świetnie czujemy się w swoim towarzystwie, zwłaszcza że od jakiegoś czasu mieszkamy już bez dzieci.
Przeżywa pan syndrom opuszczonego gniazda?
- Syn ma dwadzieścia siedem lat, córka dwadzieścia trzy, więc najwyższy czas, żeby zacząć samodzielne życie. Sam miałem dwadzieścia siedem lat, kiedy po raz pierwszy zostałem ojcem. Mieszkają niedaleko, więc dość często się widujemy.
Mam wrażenie, że w polskim show-biznesie są tematy, których nie wypada poruszać, choćby kwestia wiary, o której pan mówi bez żadnego skrępowania.
- Jestem naprawdę daleki od nawracania ludzi. Nie jestem kaznodzieją, tylko muzykiem, któremu czasami udaje się przemycić w tekstach jakieś kwestie duchowe. Są tacy, którzy nie chcą bądź wstydzą się mówić o swojej relacji z Bogiem. Jedni uznają, że doznali łaski wiary, jeszcze inni mówią o chemicznych iluzjach. Zdarzyło mi się udzielić kilku wywiadów, ale mam wrażenie, że niektórzy lubią naginać tę rzeczywistość. Ja cały czas jestem w drodze i czasem upadam. Czego mam się wstydzić? Jezusa Chrystusa, który za nas umarł?
Czy przez te 35 lat rockandrollowego życia czuł pan te opiekuńcze skrzydła nad sobą?
- Jeśli pyta mnie pani, czy widziałem jakieś cuda, to muszę stanowczo zaprzeczyć. Mam własną relację z Bogiem, chodzę do kościoła, spowiadam się i, tak jak mówię, cały czas jestem w drodze. Jestem po tej boskiej stronie mocy.
Rozmawiała: Ola Siudowska