Muniek Staszczyk: Oswoił demony, ocalił życie
Kiedy wyznał Marcie, że ją zdradzał i zobaczył jej łzy, zaczął myśleć o samobójstwie. Nie pozwoliła mu się wynieść, tylko kazała zostać w domu i nieść ten krzyż. Dźwignął go, stanął na nogi i niosą go razem do dziś.
- Sam powiedziałem żonie, że jestem w relacji z inną kobietą. Zimą 1998 r. zginął tragicznie w wypadku samochodowym "Słoniu", nasz pierwszy perkusista, i na jego pogrzebie przy wódce do tego się jej przyznałem - tak Muniek Staszczyk (56 l.) wspominał w autobiografii "King!" dzień, w którym wyrzucił z siebie ciężar zdrady.
Zygmunt, bo takie imię nosi po dziadku, urodził się 5 listopada 1963 r. w Częstochowie. W rodzinie muzyka nie było artystycznych tradycji. Jego mama, Anna, pracowała przez 37 lat w sklepie "Społem", a ojciec Tomasz był zatrudniony w hucie jako tokarz.
Być może nigdy nie stanąłby na scenie, gdyby nie babcia, którą bardzo kochał. - W 1975 r. zapisała mnie na język angielski. Zacząłem słuchać Radia Luxembourg, tłumaczyłem sobie teksty piosenek - wspominał.
W tym samym roku ojciec kupił mu szpulowy magnetofon, Muniek był w siódmym niebie, mogąc nagrywać własne utwory.
Pierwszy raz los ciężko go doświadczył, gdy w maju 1982 r. zdawał maturę. To, że napisał najlepszą pracę z języka polskiego, przestało się liczyć w jednej chwili. - Wtedy zmarła nagle na wylew moja ukochana babcia Marysia. Było to zamknięcie chłopięcego etapu w życiu - zdradził.
W tym samym roku dostał się na polonistykę w Warszawie, ale szybko zrozumiał, że na nauczyciela się nie nadaje. - Zawziąłem się, że skończę studia choćby z szacunku dla starych. Wierzyli we mnie, dawali pieniądze - tłumaczył.
Dobrnięcie do końca nauki zajęło mu aż dziewięć lat. Ale zanim to nastąpiło, jeszcze będąc studentem, poznał w winiarni, podczas jednej z alkoholowych rund po Warszawie Martę.
- Spodobała mi się ta inteligentna dziewczyna, z którą było o czym pogadać. Mieliśmy też podobne poczucie humoru z wyczuleniem na absurd, oboje byliśmy fanami kina. Zakochałem się - wyznał po latach.
Zamieszkali ze sobą w gniazdku Marty na warszawskim Żoliborzu, a już rok później 1 lipca 1989 r. muzyk przyrzekł w kościele swojej ukochanej wierność małżeńską. Na świat miało przyjść ich pierwsze dziecko, więc zaraz po ślubie wyruszył do Londynu, aby zarobić na rodzinę.
Imał się każdego zajęcia, zasuwał na zmywaku w pizzerii, a potem w pubie. Wtedy też w toalecie knajpki napisał przebój "Warszawa", który wkrótce śpiewała cała Polska...
Niedługo po jego powrocie do kraju, w styczniu 1990 r. na świat przyszedł Janek. Muniek do dziś pamięta, jak niósł synka ze szpitala.
- Wziąłem go na ręce i zaczęła się najdłuższa droga w moim życiu. "A jak się poślizgnę, jak ja to zawiniątko z moim synem upuszczę...?". Wtedy zaczęło się ojcostwo, odpowiedzialność - wspominał.
Trzy lata później znów przeżył wzruszające chwile, gdy urodziła się jego ukochana Marysia.
Śpiewaniem zarabiał na chleb dla najbliższych, a Marta wychowywała dzieci. Jego rockandrollowe życie toczyło się przy akompaniamencie alkoholu i narkotyków. - Jak przesadzisz z amfą, to ci odwala - szczerze wyjawił.
Otrzeźwienie przyszło podczas odwiedzin u rodziców w Częstochowie. - Mama stawia na stole rosół, a ja czuję, że muszę przywalić. Rosół zjadłem, idę do kibla, w kieszeni mam działkę - wspominał. - I w tej małej łazience, gdzie jako dzieciak w kąpieli wymyślałem swoje audycje, sypię kreski na pralkę, wciągam - dodał.
Czytaj dalej na następnej stronie
Po raz pierwszy pomyślał, że czas skończyć z narkotykami. - Parę miesięcy trwała jeszcze jazda z tym gównem - przyznał.
Tryb życia Muńka nie pozostał bez wpływu na jego małżeństwo. - W 1998 r. dotarliśmy na skraj rozwodu. Nie byłem okej wobec Marty - przyznał. Wtedy to zdradził żonę z dziesięć lat młodszą od siebie dziewczyną, która pracowała w wytwórni płytowej.
- To, że krzywdzę i ranię najbliższą, kochaną osobę, jakoś do mnie nie docierało. W sumie straszne i ohydne - wyznał skruszony po latach.
Bał się, że straci żonę, ale zdecydował się przyznać do zdrady. - Marta była mądra, mieliśmy dzieci, które dorastały. Za parę dni planowaliśmy jechać razem na narty do Austrii. Marta mówi: "Jedziemy. Jesteś strasznym kutasem, ale jedziemy. Zobaczymy, jak będzie dalej".
Po kryzysie, gdy cudem uratowali swoje małżeństwo, dzięki przyjaźni z księdzem Wojtkiem Jędrzejewskim nastąpił w życiu Staszczyka duchowy przełom. Zaczął chodzić na msze, czytał Biblię. A w końcu zdecydował się wyznać swoje grzechy w konfesjonale.
- Pamiętam, jaki szczęśliwy wracałem z tej spowiedzi, jakbym dwadzieścia kilo wagi stracił - wspominał.
Kiedy wydawało się, że najgorsze chwile to przeszłość, po raz kolejny nie dochował przysięgi małżeńskiej. Powiedział żonie o tym dopiero w 2009 r., gdy zakończył swój romans. - Spojrzałem Marcie w oczy i widziałem łzy, takie, które nie kapały, ale stały w oczach - wspominał w książce "King!".
- Myślałem wtedy o samobójstwie. Noże zacząłem oglądać. Ale też się modliłem - dodał. Chciał zniknąć żonie z oczu, ale ona się na to nie zgodziła. - "Nigdzie się nie wyprowadzisz, będziesz mieszkał tutaj. Niósł swój krzyż". I nieśliśmy krzyże oboje... - wyjawił.
On swój ciężar dźwigał na terapii. Udało mu się oswoić demony i ocalić relację z Martą. - Moja żona to przyjaciel, mega bliski mi człowiek. Kłócimy się, ale jesteśmy parą. Cały czas te zadry w nas tkwią, ale kochamy się, chcemy ze sobą spędzić życie - podsumował.
Zmęczony występami, pod koniec 2017 r. zawiesił działalność zespołu T. Love. Miał wreszcie czas dla siebie i dla rodziny. Postanowił pożegnać się też z alkoholem. Ale właśnie wtedy, gdy zwolnił tempo, lata wyniszczającego trybu życia i zaniedbywania zdrowia zemściły się na nim okrutnie.
15 lipca zeszłego roku, po koncercie Boba Dylana w Londynie, przeżył rozległy wylew. - Znaleziono mnie po 14 godzinach bez świadomości, lekarze byli zdziwieni, że żyję - opowiedział w "Twoim Stylu".
Historia zatoczyła koło. 30 lat wcześniej, w lipcu 1989 r. przyjechał do Londynu po raz pierwszy, żeby zarobić na dorosłe życie. - Dziś w szpitalnym łóżku dziękuję Bogu, że żyję i jestem tutaj, obecny na planecie. To wielki dar - wyznał w "Kingu!".
W angielskim szpitalu spędził trzy tygodnie, a potem przewieziono go do Warszawy na dalsze leczenie. Niedawno wyznał: "Wracam powoli do rzeczywistości. Dzięki Bogu los się ze mną łaskawie obszedł, ponieważ chodzę, mówię, siedzę, słyszę i widzę. To jest najważniejsze".
No i Marta, na którą jak zawsze może liczyć.
***
Zobacz więcej materiałów z życia gwiazd: