Olga Bończyk wywołała burzę piosenką w Opolu. Śpiewała o Wodeckim? Oto prawda!
Dwa lata temu Olga Bończyk wyprowadziła się z domu na wsi, w którym spędziła 17 lat. W ten symboliczny sposób pożegnała się z przeszłością. Teraz w wywiadzie dla "Dobrego Tygodnia" opowiada o tym, jak obecnie wygląda jej życie. Odnosi się również do plotek, które pojawiły się po jej występie w Opolu.
"Dobry Tydzień": Widuje się panią często w śródmieściu Warszawy.
Olga Bończyk: Dwa lata temu przeprowadziłam się do ścisłego centrum stolicy i bardzo sobie to chwalę. Chmielna, Marszałkowska, Jasna, Nowy Świat to ulice, które często przemierzam. To cudowne uczucie, że mogę w każdej chwili wyjść z domu i znaleźć się w sercu miasta. Odkąd tu mieszkam, na nowo odkryłam Warszawę i jestem nią zachwycona. Mieści się tu wiele cudownych knajpek, można zobaczyć interesujące wystawy, wiele rzeczy po prostu dzieje się na ulicy.
Nie tęskni pani za spokojem?
Przez 17 lat mieszkałam na obrzeżach Warszawy, tuż pod Lasem Kabackim, więc nasyciłam się ciszą.
Podkreśla pani, że jest teraz we właściwym miejscu.
- Tak, ten czas jest jednym z najlepszych, chronię to i staram się nauczyć jak najwięcej, aby w przyszłości nie popełniać błędów. Terapeuci powtarzają przecież, że aby mieć udane relacje z innymi, trzeba dobrze czuć się w swojej skórze. Musimy trochę pobyć sami, żeby się tego nauczyć. Mnie pomogło przeniesienie się do nowego miejsca, wyrwanie z korzeniami i zamknięcie za sobą drzwi. Odcięcie w taki bardzo symboliczny sposób sprawiło, że dużo łatwiej mi było sobie poradzić z kolejnymi wyzwaniami. Wraz ze zmianą mieszkania poukładałam na nowo świat.
Ale dawne znajomości się utrzymały?
- Pewne kontakty się jakoś automatycznie pokończyły. Okazało się, że przyciągnęłam nowe osoby, przyjaciół, z którymi jest mi mentalnie po drodze. Ten dwuletni etap pomógł mi zrozumieć i pokochać siebie. Mam mądrych ludzi wokół, miło spędzamy czas, ale nie robimy nic na siłę. To daje pole do wzajemnego odkrywania i budowania relacji, a ta ostatnia kwestia zawsze u mnie szwankowała. Za dużo oczekiwałam od siebie oraz od innych, a to budziło frustrację. Nie możemy oczekiwać, że świat będzie taki, jak chcemy. Jeżeli to zaakceptujemy, może się okazać bardziej przyjaznym miejscem, niż sądziliśmy.
Powiedziała pani w jednym z wywiadów, że jest CODA? Co to znaczy?
Słyszące dziecko niesłyszących rodziców. Międzynarodowy skrót (Child of Deaf Adult) właśnie to oznacza. Urodziłam się wraz z bratem w rodzinie, gdzie mama i tata byli niesłyszący. Takie dzieci podlegają innemu systemowi rozwoju niż ich rówieśnicy.
Dlaczego?
- Rodzice stają się niejako podopiecznymi swoich dzieci. To one przejmują rolę opiekunów. Chodzą z nimi np. na różne "dorosłe" spotkania, towarzyszą im podczas wizyt u lekarzy, w urzędach. Staliśmy się wraz z bratem takimi pośrednikami pomiędzy mamą i tatą, a światem. To potem rzutuje na dojrzałe życie.
Czytaj dalej na następnej stronie.
Pani zawsze podkreślała, że miała szczęśliwe dzieciństwo.
- Bo miałam - byliśmy z bratem zadbanymi dziećmi, a mama robiła wszystko, aby stworzyć nam ciepły, pełen czułości dom.
Korzystała pani w dorosłym życiu z terapii?
- Tak, ale nie w klasycznym pojęciu. Spotykałam też na swojej drodze wielu cudownych ludzi. Pomagali mi zrozumieć, dlaczego moje życie toczy się tak, a nie inaczej. Na przykład moja nadopiekuńczość stała się bardzo poważnym klinem, który nie pomagał w budowaniu relacji. Na szczęście to wszystko mam już za sobą.
Jest pani dziś blisko z bratem?
- Przyjaźnimy się, niezwykle sobie to cenię, zwłaszcza, że jak byliśmy dzieciakami, to się często tłukliśmy. Kiedy rodzice odchodzili, bardzo się do siebie zbliżyliśmy z bratem. Poczuliśmy, że mamy tylko siebie i ta więź między nami zaczęła się czule nawiązywać. Ta potrzeba bycia blisko siebie jest dziś szczególnie silna. Choć Mirek mieszka w Poznaniu, to często do siebie dzwonimy. Gdyby coś się stało, to on pierwszy na skrzydłach by do mnie przyleciał, ja dla niego zrobiłabym to samo.
Jakie ma pani marzenia?
- Niczego nie zakładam, nie planuję - tego się nauczyłam od życia. Oczywiście, mogę się starać pewnych sytuacji nie prowokować, ale nigdy nie wiemy, kogo do siebie przyciągniemy, kim się zauroczymy, gdzie zamieszkamy. Takie myślenie jest wynikiem moich doświadczeń, staram się postawić na obserwację świata, nie kalkulować. Chciejstwo jest najgorszą rzeczą, jaką możemy sobie wyobrazić. Spokojnie przyglądam się więc temu, co do mnie przypływa, i w sposób intuicyjny korzystam ze wszystkiego, co wydaje się dla mnie dobre. Czas takiego dojmującego smutku, który mi długo towarzyszył, mam już za sobą.
Gdy w Opolu zaśpiewała Pani piosenkę "Więcej niż kochanek", pojawiły się głosy, że poświęciła ją pani Zbigniewowi Wodeckiemu.
- Nic takiego nie zrobiłam, to są insynuacje mediów. Po raz kolejny robią rzeczy, na które nie dałam zgody. Ta piosenka nie powstawała w żadnym zderzeniu ze Zbyszkiem. Idę swoją drogą, znajduję teksty, jakie chciałabym zaśpiewać, i to robię. Temat poruszony w tym utworze, jeżeli już chciałoby się rozgryzać tekst, dotyczy wielu kobiet wokół. Sugerowanie, że ma drugie dno, jest krzywdzące dla mnie, dla Zbyszka i Jego rodziny. Uważam to za kolejne nieprawne i nieuzasadnione łączenie wątków, nie mających ze sobą nic wspólnego.
Rozmawiała: Kinga Frelichowska
***
Zobacz więcej materiałów: