Reklama
Reklama

Otylia Jędrzejczak: Skoro przetrwałam, mam zadanie do wykonania

Kiedy 14 lat temu Otylia Jędrzejczak (35 l.) straciła ukochanego brata, sądziła, że nie podniesie się po tej tragedii. Dzięki wierze przetrwała najtrudniejsze chwile.

Pamiętaj, siostra, że bez względu na wszystko zawsze będę cię kochał - ostatnie, wypowiedziane przed śmiercią, słowa ukochanego brata cały czas dźwięczą jej w uszach. 

1 października 2005 roku Otylia Jędrzejczak wraz z Szymonem wyruszyła do rodzinnego domu, w którym czekali na nich mama i tata. Wspólnie mieli celebrować jego 19. urodziny.

W podróż rodzeństwo wybrało się późnym popołudniem, choć rodzice ponaglali, żeby wyjechali wcześniej. Oboje byli zmęczeni. Otylia niedawno wróciła z wymagającego zgrupowania, a wczesnym rankiem miała intensywny trening.

Reklama

Szymon, znużony, przysypiał na fotelu obok. W pewnym momencie pływaczka zaczęła wyprzedzać kilka ciężarówek. Okazało się, że z naprzeciwka zbliża się samochód. Otylia próbowała uniknąć zderzenia, zjeżdżając do rowu. Auto uderzyło z dużą prędkością  w drzewo, roztrzaskało się. Szymon zginął na miejscu. Sportsmenka długo obwiniała się za tę tragedię. Nigdy jednak nie straciła wiary.

- Wiem, Boże, że rozdzielając nas, musiałeś mieć jakiś cel. Nie potrafię tego zrozumieć, ale coraz częściej zaczynam rozumieć, że muszę. Tłumaczę to sobie (raczej nielogicznie), że mam tu jeszcze coś do zrobienia  - wyznała w jednym ze swoich listów do Stwórcy.

Zaczęła je pisać po śmierci ukochanego brata Szymona. Z perspektywy czasu Otylia ocenia, że Opatrzność chciała ją ostrzec, dać sygnał, by uważała. Dobę poprzedzającą tragiczne wydarzenia pływaczka pamięta z detalami.

W nocy wróciła ze zgrupowania w Wałczu. Jechała razem z kilkoma dziewczynami. Musiała zahaczyć o Płock, żeby podrzucić do domu jedną z nich. Była zdezorientowana, bo drogowskazy pokazywały inną trasę niż nawigacja.

- Sytuacja była jak z horroru, wokół były tylko drzewa i pola, gęstniała mgła - opowiada na łamach swojej książki.

- Nie chcę się zastanawiać, czy to był znak, ale to, co wydarzyło się w ciągu kilkunastu następnych godzin, każe mi sądzić, że to musiało się stać - mówi.

Czytaj dalej na następnej stronie...

(Źródło: Dzień dobry TVN/x-news)


Ze łzami w oczach wspomina dzień pogrzebu brata i traumę. Przywieziono ją karetką, podczas uroczystości leżała przez cały czas na noszach. Zapamiętała, że obcy ludzie pozwalali sobie na przykre i krzywdzące komentarze w jej kierunku.

Inni dotykali jej dłoni albo ramienia w geście współczucia. Wtedy ją to denerwowało, ale po latach to doceniła. Utkwiły jej w pamięci słowa księdza Edwarda Plenia, duszpasterza sportowców, który koncelebrował mszę. Jedno zdanie szczególnie dodało jej siły i pomogło z czasem stanąć na nogi.

- Powiedział, że Pan Bóg wybiera osoby, które potrafią przetrwać. Do dziś myślę, że skoro przetrwałam, to jest tego jakiś powód, mam jakieś zadanie do wykonania - wyznała.

Długo jednak obwiniała się o śmierć brata, w dzień starała się trzymać, w nocy płakała w poduszkę. Pisała listy do Szymona, przelewając na papier swoje emocje.

- Skarbeńku, nawet nie wiesz, jak martwię się o rodziców, o siebie - napisała. Niedługo po wypadku myślała nawet o popełnieniu samobójstwa. Zdała sobie jednak sprawę, że jej rodzice nie przeżyliby śmierci drugiego dziecka. Ufa, że cały czas towarzyszy jej Boży wysłannik, otaczając opieką.

- Każdy ma swojego anioła i on jest naszym patronem, jeżeli wierzymy w jego obecność - mówi. Dzięki niemu udało jej się też przed laty uporać z innym bolesnym doświadczeniem. Gdy była w dwunastym tygodniu ciąży, okazało się, że dziecko jest martwe.

- Otrząśniecie się z tej tragedii zajęło mi wiele czasu - wyznała poruszona. Wtedy też rozpadł się jej związek. Dziś jest Bogu wdzięczna za wspaniałą rodzinę: ukochanego Pawła i dzieci: Marcelinę oraz malutkiego Grzesia.

- Każdego dnia dziękuję, ponieważ wiem, że życie to nie tylko czerwony dywan, ale właśnie wzloty i upadki - wyjaśnia. Żałuje jedynie, że z Pawłem nie zdecydowali się od razu na ślub. Marzy jednak o tym, żeby wkrótce powiedzieć sakramentalne "Tak".  - Musiałam wiele przejść, by to zrozumieć. Dobiłam do portu i jestem na swoim miejscu - podsumowuje Otylia.

Dobry Tydzień
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Polecamy