Reklama
Reklama

Piotr Garlicki: Kształtowała mnie samotność

Piotr Garlicki (75 l.) był u szczytu kariery, gdy "za chlebem" zdecydował się wyjechać do Stanów Zjednoczonych. O tym, co go tam spotkało, chciałby zapomnieć raz na zawsze!

Jak trafił pan do aktorstwa?

Piotr Garlicki: Przypadkowo...

Na czym ten przypadek polegał?

- Był związany z górami. Studiowałem filologię orientalną i jednocześnie wspinałem się po górach, działając w klubie wysokogórskim. Moim przyjacielem w tamtym czasie był syn Jacka Woszczerowicza i Haliny Kossobudzkiej - dwójki znanych i cenionych wówczas aktorów, Jacek. On zginął w górach. W związku z tym, że się przyjaźniliśmy i byliśmy do siebie niesłychanie podobni fizycznie, na mnie spadła cała miłość i sympatia rodziców Jacka.

Reklama

W pewnym momencie zrezygnowałem ze studiów i automatycznie wcielono mnie do wojska, w celu odbycia zasadniczej służby. Po wyjściu z wojska stanąłem na rozdrożu. Nie wiedziałem, co ze sobą dalej robić. Wtedy ze strony Jacka Woszczerowicza i Haliny Kossobudzkiej padła propozycja, żebym zdawał do szkoły teatralnej. Posłuchałem i tak to się zaczęło.

Był pan aktorem, jak to się mówi, na fali. Grał pan w cenionych filmach i nagle zdecydował się pan wyjechać za ocean, mając w kieszeni tylko dwieście dolarów. Co o tym przesądziło?

- Wyjechałem w 1985 roku  z przyczyn czysto ekonomicznych. Wyjechałem na pół roku. Pobyt przeciągnął się do prawie czternastu lat.

I czuł się pan tam bardzo samotny?

- Niezupełnie. Do USA wyjechałem w towarzystwie mojej ówczesnej dziewczyny. Pobraliśmy się w Nowym Jorku. Tam urodziło się nam dziecko. Mieliśmy też grono znajomych. Były imprezy, wycieczki, wspólne wyjazdy na narty i nie było czegoś takiego jak wyobcowanie, samotność.

Ale generalnie jest pan samotnikiem?

- Tak, ale z odbiciami do towarzystwa. Generalnie jestem domatorem, ale czasami chciałbym gdzieś pójść i zaszaleć. Napić się alkoholu w towarzystwie, potańczyć.

W Ameryce pracował pan "na czarno" i pierwsza pana praca za oceanem była poważnym nieporozumieniem...

- Byłem kierowcą osiemnastotonowej ciężarówki. Mało tego, że pracowałem "na czarno", to jeszcze bez prawa jazdy. Polskie prawo jazdy tam nic nie znaczyło. Woziłem produkty żywnościowe z Nowego Jorku do ośrodków wypoczynkowych w górach. Po tygodniu zorientowałem się, że działam w firmie "krzak". Uświadomiłem sobie, że nie płacą, więc z gór, gdzie byłem z załadowaną ciężarówką, zatelefonowałem do szefa firmy na Brooklynie (dzielnica Nowego Jorku - red.). Powiedziałem, że jeżeli nie przyjedzie do mnie w góry z moją tygodniówką, to straci samochód wraz z towarem.

Stał się cud. Facet przyjechał, wypłacił mi pieniądze, ja mu oddałem kluczyki do ciężarówki i oddaliłem się. Wróciłem do Nowego Jorku autobusem.

Pana żona też pracowała?

- Moja żona w tym czasie sprzątała w domu właściciela przedsiębiorstwa, które poszukiwało kierowcy. W tej firmie przepracowałem 12 lat. Zaczynałem od najniższego pionu, będąc kierowcą - dostawcą owoców morza, a skończyłem na stanowisku menadżera, pracując przy biurku i komputerze.

Po powrocie ze Stanów Zjednoczonych zagrał pan ciekawą rolę  w filmie "Moja Angelika", epizod w "Quo vadis" i rolę doktora Trettera w serialu "Na dobre i na złe". Jak trafił pan do tego serialu?

- Zadzwonił telefon i spytano, czy oglądam serial "Na dobre i na złe", i czy mógłbym przyjechać do Sękocina na rozmowę z reżyserem. Oglądałem dwa, trzy odcinki tej produkcji, spodobały mi się, więc bez chwili wahania zgodziłem się na to spotkanie. Pojechałem, poznałem się z reżyserem i... dostałem rolę. Bez żadnego castingu.

Reżyser wyczuł, że ma pan geny lekarskie?

- No tak, wychowałem się na Śląsku u dziadków. Babcia była ginekologiem, dziadek chirurgiem. Czy znajomość tematu odziedziczyłem genetycznie? Być może. Niemniej, na planie zawsze byli konsultanci medyczni, dbający o właściwą terminologię i inną fachowość tematu.

Co panu sprawia najwięcej radości w życiu?

- Lubię spokój. Uwielbiam jazdę konną, kocham góry i morze.

Czy sport jest ważny w pana życiu? Jazda konna, żeglowanie, gra w tenisa...

- No tak, kiedy tylko czas pozwalał, oddawałem się czynnościom sportowym.

A czego pan nie lubi?

- Nie lubię chamstwa i cwaniactwa. Nienawidzę hucpy. Unikam ludzi, których to cechuje.

Kiedyś powiedział pan, że kształtowała pana samotność. Jak to rozumieć?

- Mając 17 lat, wyprowadziłem się z domu, a więc bardzo wcześnie. Byłem zdany na własne siły, a więc i samotny. To kształtowało mój charakter.

Pojawiała się chyba też tęsknota?

- Tak. Pragnąłem rodziny, ciepła domowego. Z drugiej strony, jeżeli człowiek skosztuje samotności, to automatycznie wyrabia  w sobie niezależność, odpycha od siebie obowiązki. To zaowocowało, że poprzednie moje związki małżeńskie były nieudane.

Jaki był powód, że już w wieku 17 lat wyprowadził się pan z domu?

- Powodem były nieporozumienia, a ściślej, pomiędzy mną a drugim mężem mojej matki, moim ojczymem. Nie chciałem stawiać jej w sytuacji konieczności wyboru, więc postanowiłem się usunąć. Wyszedłem z domu i nie wróciłem na obiad.

Zastanawia się pan nad sobą?

- Nie jestem osobą, która staje przed lustrem i zastanawia się nad przebytą drogą życia.

Rozmawiał: Bogdan Kuncewicz

Życie na gorąco
Dowiedz się więcej na temat: Piotr Garlicki
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama