Piotr Garlicki: Muszę pracować, bo mam nędzną emeryturę!
Piotr Garlicki (70 l.), aktor znany m.in. z serialu "Na dobre i na złe", nie może odejść na zasłużoną emeryturę z prostego powodu: świadczenia, które otrzymuje, są nędzne!
W pana życiu było dużo zakrętów. Lubi pan zmiany i ryzyko?
Piotr Garlicki: - Szybko podejmuję decyzję, jestem wybuchowy. Pod tym względem wiek niewiele zmienił. Nad czym czasem ubolewam. Czy lubię ryzykować? To trudno powiedzieć, bo ryzyko zawiera element świadomości, coś ważę i wybieram bardziej ryzykowną opcję. Natomiast ja postępuje dosyć spontanicznie, emocjonalnie, a refleksja przychodzi dopiero po jakimś czasie.
Wolty robił pan od wczesnej młodości, najpierw studia na orientalistyce, które nagle pan porzucił...
- Nie miałem zdecydowanych zainteresowań, a orientalistyka kojarzyła mi się z egzotycznymi wyjazdami. Rzeczywistość okazała się przyziemna, bo trzeba było zacząć od nauki 6 języków Indii i Pakistanu. To nie było na mój temperament. Zajęcia mnie tak serdecznie znudziły, że przestałem na nie chodzić. Co skutkowało tym, że mnie wylali i wzięli do wojska, jak to w PRL.
Wojsko dało panu w kość?
- Nie mam traumatycznych wspomnień, raczej poczucie kompletnie zmarnowanych dwóch lat życia, w czasie których niczego się nie nauczyłem. Było tylko kombinowanie, wymigiwanie się. Po wojsku zdałem do szkoły aktorskiej. Namówił mnie słynny aktor Jacek Woszczerowicz. Okazało się, że to jest to, co chcę w życiu robić.
***
Zobacz inne materiały z życia celebrytów:
Po tylu latach pracy aktorstwo nadal pana fascynuje?
- Oczywiście. Robię to, co lubię, co jest moją pasją. Ludzie często po prostu zarabiają pieniądze, a praca nie zawsze wiąże się z ich pasjami. Nadal jestem na etacie w Teatrze Współczesnym w Warszawie. Mógłbym przejść na emeryturę, ale ze względu na okoliczności życiowe, które rzuciły mnie za granicę na wiele lat, ta emerytura jest nędzna.
Czytaj dalej na następnej stronie...
U szczytu kariery rzucił pan wszystko i wyjechał do USA.
- Moja decyzja była w części pochodną stanu wojennego. Bojkotowałem media publiczne, więc finansowo powodziło mi się bardzo kiepsko. Z 100 dolarami w kieszeni i z dziewczyną wyruszyłem do USA. Ta przygoda trwała prawie 15 lat.
Jak z perspektywy czasu patrzy pan na lata spędzone w USA?
- Nie pracowałem jako aktor, musiałem więc nauczyć się wielu nowych zawodów, zdobyłem umiejętność radzenia sobie w różnych sytuacjach. Zyskałem też niebywały szacunek dla pieniędzy, bo ciężko trzeba było na nie zapracować. Dosłownie każdego dolara obracało się pięć razy, zanim się go wydało. I w Nowym Jorku urodził się mój drugi syn Kasper.
Ale znowu wykonał pan woltę i wrócił do Polski...
- Gdybym wyjechał wcześniej, to prawdopodobnie już bym nie wrócił. Jestem dobrym przykładem pierwszego pokolenia emigrantów, którzy mają duże trudności z asymilacją, dlatego że nie mają przyjaciół, których zyskuje się w szkole. Mój syn już nie ma takich problemów. Mieszka w USA, tam skończył studia. Ja obracałem się głównie wśród Polaków. W sprawach zawodowych wiodło mi się dosyć dobrze, ale na wiele decyzji nie byłem gotowy. Trochę tęskniłem do zawodu. Proszę pamiętać, że w tym czasie zmieniła się sytuacja polityczna w Polsce. Dlatego całą rodziną wróciliśmy.
Jednak syn mieszka teraz w Nowym Jorku. Żona także?
- Była żona, bo kilka lat temu się rozwiedliśmy. Dorota wróciła, bo Ameryka zawsze była jej marzeniem. Syn początkowo został ze mną. Tu skończył szkołę podstawową i trzy klasy gimnazjum. Wtedy z żoną podjęliśmy decyzję, że powinien studiować w USA, więc pojechał do swojej mamy. Ukończył stosunki międzynarodowe. Pracuje w jednym z banków na Manhattanie. Mamy bardzo dobre relacje, dużo rozmawiamy przez Skype'a. Kiedy mnie odwiedza, obowiązkowo jeździmy w Tatry, do Zakopanego albo na słowacką stronę. Kasper kocha Tatry, tę miłość do gór udało mi się w nim zaszczepić.
Z charakteru Kasper jest do Pana podobny?
- Wydaje mi się bardziej rozważny. Potrafi analizować, planuje. Więcej moich cech ma starszy syn, Łukasz. Jest może nawet bardziej porywczy i emocjonalny niż ja.
Czytaj dalej na następnej stronie...
Jak teraz wygląda pana relacja z Łukaszem? Kiedy Pan emigrował, miał 8 lat.
- Dzięki jego matce, a mojej poprzedniej żonie Monice, te relacje zawsze były bardzo dobre. Nigdy nie nastawiała dziecka wrogo wobec mnie, wręcz przeciwnie. Łukasz chciał się spotykać, przyjeżdżał do Nowego Jorku. Nie musieliśmy odbywać męskiej rozmowy, czegoś sobie wyjaśniać. Dziś zawodowo jest człowiekiem niesłychanie zajętym, robi wiele rzeczy, jest aktorem, reżyseruje, fotografuje, maluje, nagrywa płyty. Wystąpiłem zresztą w teledysku do jego Projektu Warszawiak.
Powiedział pan kiedyś, że nie jest pan łatwym partnerem dla kobiety?
- Nie jestem. Mam pewną cechę charakteru, z którą trudno mi walczyć - apodyktyczność. Lubię też dominować. Próbuję się zmienić, tłumaczyć sobie, ale jak przychodzi co do czego, nie mogę się pohamować. Zamiast działać dyplomatycznie, reaguję żywiołowo, spontanicznie. Moja apodyktyczność i dosyć ekstrawertyczny charakter powodują, że ciężko ze mną wytrzymać, skoro żadna z pań nie wytrzymała.
Ale miłość czyni cuda...
- Mój przykład pokazuje, że na krótką metę, bo w końcu ten "wredny" charakter wychodzi. Cechy charakterologiczne trudno zmienić, można je nieco przytemperować. Nie wierzę w całkowitą przemianę.
Rozmawiała: Ewa Modrzejewska