Robert Gonera: Po trzydziestu latach pracy żyję na socjalnym minimum
Ma za sobą dramatyczne przejścia, ale z optymizmem patrzy w przyszłość. Chciałby jeszcze kiedyś się zakochać, jednak najpierw musi stanąć na nogi.
W ostatnim czasie życie trochę panu dokopało...
Robert Gonera: - Nie lubię się nad sobą użalać. Choć rzeczywiście ostatnich 5 lat od śmierci mego ojca to nie był czas usłany różami. Jak mówi powiedzenie: co cię nie zabije, to cię wzmocni. Jednak w pewnym wieku takie trudne doświadczenia już chyba nie wzmacniają, tylko powodują, że nabiera się jeszcze większego dystansu do świata i ludzi. Dziś nie chcę tego rozpamiętywać, raczej skoncentrować się na pozytywnych aspektach życia. Chcę z radością wypełniać podstawowe obowiązki wobec dzieci i wobec siebie samego.
Jest coś, czego pan żałuje?
- Zwykle w życiu nie wszystko zależy tylko od nas. Jest takie przysłowie: Trzeba być w zgodzie z okolicznościami. Nie przypuszczałem, że będę outsiderem. Wylądowałem w punkcie wyjścia, czyli gdzieś między Warszawą i Wrocławiem. Najważniejsze w pewnym momencie było dla mnie po prostu odbić się od dna.
W słynnym wywiadzie przyznał pan, że otarł się o bezdomność i parę dni spędził w samochodzie...
- Byłem zbyt szczery, dziś pewnie już bym tego nie powiedział. To był krzyk rozpaczy. Ale na szczęście dla mnie to już przeszłość. Daję sobie radę. Miałem wsparcie ze strony mojej agentki i przyjaciół, choć selekcja znajomych oczywiście nastąpiła, jak to w życiu bywa. Jestem szczęśliwy, że nie poddałem się żadnym nałogom, zresztą nigdy nie ciągnęło mnie do używek. Czasem nie odmówię sobie wina do obiadu, ale pijaństwo nie wchodzi w grę, bo nie chcę przeżywać nazajutrz bólu głowy. Alkohol wcale nie jest ucieczką od problemów, nie jest pocieszeniem. Lepiej świadomie, trzeźwo analizować to, co nas w życiu spotyka.
Za panem dwa rozwody. Jest pan rozczarowany kobietami?
- Ależ skąd, choć to one chciały rozstania. Jednak nie szukam w sobie winy, bo zawsze byłem sumiennym człowiekiem, mężem, ojcem, partnerem. Te doświadczenia spowodowały, że poznałem swoje słabe punkty i wady. Ale przecież po to żyjemy, by lepiej się poznawać. Zwykle jestem dość długo obezwładniony rozstaniem, bo z natury należę do monogamistów. Ogromnym dramatem był dla mnie nagły brak dzieci. Byłem bardzo zaangażowany w ich życie i wychowanie. Dziś mam tę sprawę uregulowaną, ale musiałem walczyć o prawa, które mi się przecież jako ojcu należą.
Widuje się pan z dziećmi?
- Nie tak często jak bym chciał. Nigdy nie zachowałem się poniżej godności, płacę alimenty, choć czasami sprawiało mi to dużo trudności. Dlatego chcę mieszkać we Wrocławiu, by mieć kontakt z synami, by czuli moją obecność.
Wybaczył pan drugiej żonie?
- Tak. Myślę, że człowiek wybaczający jest dużo bardziej wartościowy niż człowiek walczący. Trzeba umieć przebaczyć, nie chować urazy w sercu, nauczyć się rozmawiać. My teraz nie potrafimy tego robić, widzimy w drugim człowieku wroga. Ja jestem opcji pragmatycznej, rozsądku. Chłopcy są coraz starsi, Teodor ma 12 lat, Leon 8, są bardzo fajni. Mam z nimi dobrą relację, kocham ich i uwielbiam z nimi przebywać. Bardzo lubię przyrodę i górskie wędrówki. Chłopcy też to cenią i odbyliśmy już kilka takich męskich wypraw. Najbliżej mamy w Sudety. Może jesienią uda mi się ich znowu wyciągnąć na szlak.
Chciałby się pan jeszcze kiedyś zakochać?
- Łaska miłości na pstrym koniu jeździ. Jak na razie nic mi się nie przytrafiło, jednak nie zamykam się, nie zarzekam się, że nie. Ale też gorączkowo nie szukam, nie marzę o miłości. Zobaczymy, co przyniesie los. Zdaję sobie sprawę z tego, że mam już swoje lata i spory bagaż doświadczeń oraz dzieci. Teraz dużo czasu zajmuje mi układanie swojego świata na nowo. Nigdy, nawet przy stanie totalnego zakochania, nie pozwoliłbym sobie na to, by pewne niezałatwione sprawy przekładać na kolejny związek. Wiele kobiet pociągają mężczyźni po przejściach. Tak, bo mogą roztoczyć nad nimi opiekę, to takie kobiece. Jednak ja jestem samotnym wilkiem, wolę życie na moich zasadach. Nie mam kredytów, nie mam długów, ale tak się złożyło, że po trzydziestu latach pracy żyję na socjalnym minimum. Nie chcę szukać kobiety, która musiałaby dla mnie być kulą służącą do podparcia. Najpierw sam muszę stanąć pewnie na nogi.
Czy jest pan człowiekiem wierzącym?
- Wierzącym, ale też wątpiącym. Jednak wolę w coś wierzyć niż nie wierzyć. Wierzę w wyższy porządek spraw. Wychowałem się w katolickiej rodzinie, zostałem ochrzczony, lecz praktykuję na swój sposób. Wizyta w kościele sprawia mi pewną trudność, dlatego, że jestem osobą znaną, nie mogę się wtedy skoncentrować. Bywam o swoich porach i w miejscach, z którymi łączą mnie ciepłe wspomnienia, wtedy moje myśli kierują się ku sprawom wyższym. Mam też swoje praktyki doskonalenia się wewnętrznego. W dzisiejszych czasach szczególnie potrzeba nam duchowości, choć każdy ma swoją drogę, którą do niej dochodzi.
Za trzy lata skończy pan 50 lat. To wiek męski, wiek klęski?
- Myślę, że zwycięski. Nie mam już poczucia klęski, choć przez pewien czas miałem. Wyzwania, które rzucił mi los, były czasami ponad moje siły, ale dźwignąłem się. Każdego dnia buduję się na nowo. Staram się, by każdy drobiazg sprawiał mi radość. Za trzy lata chciałbym być na etapie, na którym jest już większość moich kolegów. Po prostu mieć stałą pracę, zorganizować święta i ugościć synów.
Jest pan głodny grania?
- Wystąpiłem w tak wielu filmach i spektaklach, że od strony zawodowej nigdy nie miałem poczucia niedosytu. Przez 30 lat krążyłem między Wrocławiem a Warszawą. Prowadziłem też kino w Twardogórze, organizowałem festiwal scenariuszowy, studiowałem produkcję filmową w szkole Wajdy. Może wziąłem na siebie za dużo. Może popełniłem jakieś błędy. Na pewno tak było w czasie realizacji "Determinatora", kiedy dopadło mnie zmęczenie. Grałem człowieka, który jest w depresji, co nie oznacza, że byłem w depresji. Wtedy padł na mnie "zły urok", ale powoli wszystko wraca do normy. Mam pomysły i siłę na nowe wyzwania.
Rozmawiała: Ewa Modrzejewska
***
Zobacz więcej materiałów: