Robert Litza Friedrich: Moje życie jest pełne cudów!
Robert Litza Friedrich (48 l.) w młodości prowadził życie rockmana i nie stronił od używek. Dziś jest ojcem siódemki dzieci, a w pionie trzyma go Bóg.
Zanim stworzył Arkę Noego, najpopularniejszy dziecięcy zespół wykonujący piosenki religijne, Robert Litza Friedrich był gitarzystą w Acid Drinkers. Grał ostrą, rockową, a potem deathmetalową muzykę. Życie prowadził również, jak na rockmana przystało, barwne. Koncerty, imprezy, alkohol, trawka, bójki, demolki. Aż przyszedł czas, że zapragnął je zmienić.
Czytaj dalej na następnej stronie
Jest synem oficera Wojska Polskiego. Jego rodzice nie mieli ślubu kościelnego. O chrzest Roberta zabiegała babcia. "Oprócz tego nie miałem elementarnej nawet wiedzy na temat wiary" - przyznaje Robert. Do Pierwszej Komunii przystąpił, ponieważ wszyscy szli. Jednak w wojskowym bloku w Poznaniu, w którym mieszkał, uroczystości po sakramencie być nie mogło. "Chodziłem do szkoły sportowej i wolałem treningi niż lekcje religii. Nie myślałem o Bogu, żyłem marzeniami o muzyce" - wspomina ten czas Robert Litza Friedrich.
Zafascynował go punk, w którym wyrażał swój młodzieńczy sprzeciw i kontestację wszystkiego. "Buntowałem się przeciwko temu, że nie widziałem miłości między moimi rodzicami, że się rozwiedli, a to jest dla dziecka zniszczenie fundamentu" - opowiada.
Czytaj dalej na następnej stronie
Wśród swoich znajomych znalazł osobę, która tak samo jak on była zraniona rozbitą rodziną. Z Dobrochną, swoją przyszłą żoną, od razu znaleźli nić porozumienia. Ją też samotnie wychowywała mama, która, podobnie jak mama Roberta, pocieszenia szukała w alkoholu. Jednak tym, co ich oboje skierowało do Boga, był tragiczny wypadek kolegi. "Na naszych oczach potrącił go samochód. Trafił na intensywną terapię. My w jakimś odruchu religijności przez cały tydzień chodziliśmy się za niego modlić do kościoła, akurat trwały jakieś rekolekcje" - wspomina.
Kolega nie przeżył, ale wtedy Robert zaczął się zastanawiać, po co to wszystko się wydarzyło. W 1988 roku postanowili z Dobrochną się pobrać. Robert musiał przystąpić do bierzmowania. Po ślubie czekali na pierwsze dziecko, a świeżo nawrócony muzyk co niedzielę chodził na mszę, spowiadał się w pierwsze piątki miesiąca, odmawiał różaniec i czytał żywoty świętych.
Jednak pierwszy płomień wiary, który wybuchł z taką siłą, z czasem zaczął gasnąć. "Chodziłem do kościoła, bo bałem się, że jak przestanę, stanie się coś złego" - tłumaczy.
Czytaj dalej na następnej stronie
Bunt i złość na Boga przyszły, kiedy powikłania po grypie spowodowały problemy z sercem. Robert musiał się poddać operacji wszczepienia zastawki. Jego życie zwisło na włosku. Przestał chodzić do kościoła. W tym czasie okazało się też, że po raz czwarty zostanie tatą. Jednak dziecko umarło. "Modliłem się niecenzuralnymi słowami. K... dlaczego!? Co ja Ci zrobiłem, Boże, że mnie tak doświadczasz?!" - pytał.
Z pomocą przyszedł kolega, który zaprosił go na katechezę dla dorosłych. Robert przystąpił do spowiedzi, jakiej nigdy wcześniej nie doświadczył. Zapragnął całkowicie zmienić swoje życie. Wszedł do wspólnoty neokatechumenalnej, w której jest z żoną już od 21 lat. Bóg pomógł mu, kiedy walczył z depresją, miał ataki paniki, brał leki na nerwicę. "Dziś wiem, że On jest moim lekiem na lęki" - mówi.
Czytaj dalej na następnej stronie
Pierwszą próbą dla jego wiary była choroba najstarszej córki. U Majki wykryto ziarnicę złośliwą tuż przed jej osiemnastką. Potrzebna była natychmiastowa silna chemia, w przeciwnym razie dziewczynie groziło uduszenie, bo jeden z węzłów chłonnych był tak powiększony, że uciskał pień płucny. Córka należała wówczas do swojej wspólnoty i podczas choroby zaczęła się intensywnie modlić. "Byłem wdzięczny Bogu, że mimo mojego nędznego ojcostwa przekazałem dziecku zalążek wiary. Majka była bardzo dzielna" - opowiada.
Czytaj dalej na następnej stronie
Dziś uważa, że wyjście córki z raka było cudem. Z resztą takich boskich interwencji w swoim życiu widzi więcej. Ojca spotkał po latach, na pogrzebie mamy. Choć był ateistą, przyszedł posłuchać katechezy, którą prowadził Robert z żoną. Przeżył nawrócenie i dziś tata muzyka należy do wspólnoty.
Friedrich za największy cud uważa siódemkę swoich dzieci: Majkę, Różę, Victora, Henia, Franciszka, Urbana, Brunona. Dziękuje też za swoje małżeństwo. Z Dobrochną są razem od 33 lat. "Realne doświadczenie Boga jest w tym, że mogę kochać żonę, że mogę się zakochać w tej samej kobiecie po raz kolejny" - mówi. O swoim życiu, radości, cierpieniu opowiada jeżdżąc po kraju. "Każde z trudnych doświadczeń przeżywane w relacji z Bogiem owocuje czymś niezwykłym" - uważa.