Robert Makłowicz: Jaka jest jego recepta na szczęście?
Uwielbia podróżować i smakować. Cieszy się, że swoje pasje może dzielić z ukochaną Agnieszką. Są zawsze razem: i w pracy, i w domu.
Od 20 lat w programach kulinarnych z humorem opowiada o gotowaniu. Kocha swoją pracę, ale Robert Makłowicz (55 l.) najbardziej jest dumny z rodziny. Ma nadzieję, że kiedyś zostanie dziadkiem.
Dobrze zapamiętał pan jeden z pierwszych prezentów z dzieciństwa: posrebrzane sztućce z monogramem.
W moim domu poważnie podchodzono do spraw stołu. Nawet w czasach PRL-u celebrowano spożywanie posiłków, najzwyklejsze potrawy były elegancko podane. Kawę czy herbatę serwowano w filiżance, na stole leżały lniane serwetki, przestrzegano pór posiłków. Od małego uczono mnie jeść nożem i widelcem, ładnie siedzieć. Zdarzało się,że mama kładła mi książki pod pachy, bym trzymał łokcie przy sobie. Musiałem mówić: "Proszę", "Dziękuję", "Czy mogę wstać od stołu?".
Tak pan wychowywał też swoich synów?
Książek im nie wsadzałem pod pachy, ale mam wrażenie, że potrafią dobrze się zachować przy stole. Nie trzeba stosować drastycznych metod, tylko dawać przykład.
Wspominał pan kiedyś, że chodził do przedszkola prowadzonego przez siostry sercanki.
To było wtedy jedyne prywatne przedszkole w Krakowie. Siostra, która była moją wychowawczynią, miała ambicje teatralne, przygotowywała z nami spektakle, szyła kostiumy. Grałem np. św. Jana Kantego, górala, krakowiaka. Występowaliśmy przed ważnymi osobami, hierarchami kościelnymi, parę razy graliśmy przed kardynałem Karolem Wojtyłą.
Jak pan go zapamiętał?
Jako uroczego, ciepłego, serdecznego, bezpośredniego, wspaniałego człowieka. Dzieci mają wbudowany radar, od razu czują, jak ktoś tylko udaje. Karol Wojtyła tego nie robił, naprawdę był otwarty. Do niego z wielką radością się garnęliśmy, brał nas na ręce, żartował.
Dorastał pan w domu, w którym dominowały kobiety.
Ojciec był marynarzem, więc najczęściej żeglował. A mną zajmowały się mama, babunia i niania, która jeszcze przed wojną opiekowała się moją mamą i jej bratem.
Marzyły się panu dalekie morza i egzotyczne wyprawy?
Nie dało się wtedy wyjeżdżać z tatą, nie chcieli puszczać całych rodzin. Zresztą byłem mały. Kiedy ojciec wracał, rozpakowywał walizki i wyjmował prezenty, różne zamorskie wiktuały, przyprawy. W rodzinie trwało święto. Pewnie moje umiłowanie do podróży jest pokłosiem jego opowieści i atmosfery domu pełnego map, zagranicznych płyt, książek, bibelotów.
Rodzice rozwiedli się, kiedy był pan w podstawówce. Czy odczuwał pan brak ojca?
Chodziłem do czwartej klasy. Oczywiście rozwód był ciosem, ale w tym wypadku złagodzonym. Niewiele się zmieniło, jeśli chodzi o obecność taty w domu. Utrzymywaliśmy serdeczny kontakt, pozostał ważny w moim życiu. Ostatnie swoje lata spędził ze mną i moją siostrą Dominiką w Krakowie. To nie ojciec odszedł, tylko mama ułożyła sobie nowe życie. Nie jest łatwo być z marynarzem...
Pan ze swoją żoną tworzycie zgraną parę i prywatnie, i zawodowo.
Agnieszka jest z wykształcenia kierownikiem produkcji, wspólnie realizujemy programy kulinarne, ostatnio "Makłowicz w drodze" i "Makłowicz w Polsce" dla Food Network. Nie powtarza się błędów swoich rodziców. Przy moim zawodzie byłbym w domu gościem, więc pracujemy razem. Doskonale się rozumiemy. Oczywiście, czasami się kłócimy, mamy podobne, silne charaktery.
Srebrne gody już dawno za Wami. Ma pan receptę na małżeńskie szczęście?
Trzeba się związać z odpowiednią osobę. I tyle. Nie liczę lat, czas tak szybko biegnie. Mnie się wydaje, że ciągle mam trzydziestkę.
Synowie Mikołaj i Fryderyk poszli w pana ślady?
Młodszy studiuje prawo, starszy skończył kierunek gastronomiczno-hotelarski w Szwajcarii, zajmuje się handlem winem. Starałem się pokazać im, jakie mają możliwości. Największym błędem przy wychowywaniu dzieci jest realizowanie własnych marzeń i wyobrażeń. Trzeba im dawać wybór, a one same zdecydują, co chcą w życiu robić. Myślę, że obaj synowie wyrośli na mądrych mężczyzn. Mam nadzieję, że kiedyś uczynią mnie dziadkiem.
Życie dzieli pan między dwa domy: jeden w Krakowie, a drugi w Dalmacji.
Zwykle w chorwackiej Dalmacji spędzam około trzech miesięcy. Mam nadzieję, że wraz z wiekiem te proporcje będą się przesuwać na korzyść Południa. Przed laty urzekła mnie niezliczona ilość wysp i wysepek, zakątków, gdzie nawet w czasie sezonu nie jest tłoczno. Żyję tam w wakacyjnym trybie, krótkie spodenki, klapki, ale z drugiej strony robię to samo, co bym robił w Krakowie, czyli piszę książki, mam spotkania autorskie dla turystów z kraju.
Gotowanie jeszcze się panu nie znudziło?
Z wykształcenia nie jestem kucharzem, ale historykiem. Samo gotowanie może jest trochę nużące, ale w przypadku mojej działalności jest pretekstem do mówienia nie tylko o kuchni, ale o tradycji, historii, kulturze, o świecie. A te rzeczy nigdy się nie nudzą.
***
Zobacz więcej materiałów z życia gwiazd: