Rusin: Byłam w opłakanym stanie
Kinga Rusin po urodzeniu starszej córki w listopadzie 1996 roku przeszła depresję poporodową. Myślała o samobójstwie. Jak mówi, "optymizm uleciał równie szybko, jak szybko w jej piersiach pojawił się pokarm".
Prezenterka w książce "Co z tym życiem?" wspomina swój "najtrudniejszy kryzys macierzyński".
Miała wówczas dwadzieścia pięć lat i mieszkała z Tomaszem Lisem w Waszyngtonie. Załamanie przyszło dzień po urodzeniu Poli, kiedy mąż wyjechał na delegację do Nowego Jorku.
Karmiła bez przerwy, nie spała, nie jadła, a córka nie przestawała płakać. Stanęła z nią na balkonie (25 piętro) i zastanawiała się, czy skończyć ze sobą...
"Myślałam, że zwariuję. (...) Byłam w opłakanym stanie. Absolutnie nie pasował do mnie żaden słodki obrazek świeżo upieczonej mamusi" - wyznaje.
W odruchu rozpaczy zadzwoniła do przyjaciółki pediatry, wnuczki Melchiora Wańkowicza, i poprosiła ją o pomoc. Przespała dziesięć godzin. Dzisiaj jednego jest pewna:
"Ania Erdman uratowała mi życie" - podkreśla.
Obecnie nie jest z nikim związana, co, prawdopodobnie, jest wynikiem rodzinnej klątwy, mówiącej o tym, że wszystkie kobiety w jej rodzinie, prędzej czy później, zostają same.
Rusin chce przerwać tajemny krąg i dać córkom nadzieję na szczęśliwe, partnerskie życie. Swojej mamie w obecności dziewczynek zabrania więc mówić o fatum.
"Nigdy nie powiedziałam im, że ciąży na mnie klątwa" - wyznaje w swojej książce.