Stanisław Tym był gwiazdą filmów Barei. Zaskakujące fakty wychodzą na jaw
Stanisław Tym (82 l.) regularnie publikuje teksty w warszawskiej prasie, ale nie wspomina w nich o swym prywatnym życiu. Nie dowiemy się z nich ani o raku żołądka, którego pokonał, ani o tym, że ofiarnie pielęgnował w chorobie swą pierwszą i jedyną żonę Annę. "Miałem trzy procent szans na przeżycie. Ale te trzy miałem. Wycięli mi żołądek i zrobili nowy z jelita cienkiego. Siedemnaście lat już z nim żyję" - mówi.
Zanim trafił na plan filmów Barei, studiował... chemię. Po niecałych dwóch latach relegowano go jednak za brak postępów w nauce. Dostał się na ten sam kierunek ponownie i znowu wyleciał. Unikając wojska, prześlizgnął się jeszcze przez technologię produkcji rolnej na SGGW, pomedytował nad wdziałem włókna w Łodzi, by wreszcie wylądować na aktorstwie. Przypadkiem. A było tak...
Pracował jako bramkarz i szatniarz w warszawskiej Stodole. Pewnego wieczoru do klubu zawitał jego zatrudniony wtedy w radiu licealny kolega. Był w wesołym towarzystwie, za to bez biletu. "Chyba nas wpuścisz?" - zagaił, wkładając Tymowi banknot do kieszeni. Pogadali. Zdumiał się na wieść, że Stach chce zostać inżynierem. "A kim niby miałbym zostać?" - burknął Tym. "Jak to kim? Aktorem! Jesteś pięknym, wysokim chłopakiem, masz wspaniałe włosy!" (bo miał).
Następnego dnia zaciągnął Stacha na wydział aktorski i kazał kolegom przygotować go do egzaminu. "Zdawało 650 osób, przyjmowano 22 - wspominał Tym. - Byłem na pełnym luzie, bo wiedziałem, że nie zdam". Dotarł jednak do ostatniego etapu, na którym musiał pokazać coś nowego. A on wszystko, co przygotował, wyrecytował już wcześniej.
"Na korytarzu leżał tomik poezji Gałczyńskiego. Wziąłem go do ręki...". W kwadrans wykuł na pamięć najkrótszy wiersz: "Śmierć braciszka". Deklamując, był tak skupiony, że zacisnął powieki. Gdy je otworzył, ujrzał zachwycone miny - egzaminatorzy uznali to za aktorską grę.
Dalej nie było już tak pięknie. Po dwóch latach grono pedagogiczne oznajmiło, że dla dobra widzów, teatru i samego Tyma nie może on zostać aktorem. "Jeszcze pan sobie zdąży ułożyć życie" - poklepał go dziekan po plecach. To kolejne już relegowanie kosztowało pana Stanisława 12 lat leczenia nerwicy.
Dziś jednak jest dziekanowi wdzięczny: "Zmusił mnie, bym w końcu zrobił ze sobą coś konkretnego". Z marszu trafił do słynnego wtedy STS-u, gdzie akurat reżyser Jerzy Markuszewski wściekał się na swoich stałych, sprawdzonych aktorów: "Wezmę sobie pierwszych lepszych z ulicy i ci pierwsi lepsi będą lepsi od was" - zapowiedział. I przyjął Tyma. Okazało się, że Stanisław jakoś sobie radzi, a na dodatek umie też pisać. I to jak - ani się obejrzał, a w skeczach jego autorstwa grali Dziewoński, Gołas, Kwiatkowska, Kobuszewski...
Wreszcie nadarzył się kolejny zbieg okoliczności, choć szczęśliwym nie można go nazwać. Rola kaowca w "Rejsie" przypadła Tymowi, bo tuż przed rozpoczęciem zdjęć zginął w wypadku Bogumił Kobiela. Niedługo potem (i tu przypadki w życiu Tyma wróciły na właściwe tory) rozpoczęła się współpraca ze Stanisławem Bareją. Zaczynali po kawałku. Tym przyjechał odwiedzić Jerzego Dobrowolskiego na planie kończonego właśnie "Poszukiwanego, poszukiwanej", a że przyjaciela nie w ciemię bito, zaproponował: "Stasiu, przyjechałeś, to nie bądźmy idiotami, produkcja zwróci ci za benzynę. Zagraj coś".
"A może zagrać nie on cały, lecz jego kawałek?" - spytał reżyser. I tak oto ręce Tyma przybijające pieczątki trafiły na czołówkę filmu. W kolejnym obrazie Barei zagrał już cały, aż wreszcie panowie przeszli do współpracy także na poziomie scenariusza, cały czas się ze sobą spierając. Pewnego razu, przy "Zmiennikach", Bareja musiał pracować z innym scenarzystą, Jackiem Janczarskim.
"No i jak?" - spytał Tym, na co Bareja skrzywił się i odparł: "Wiesz, Janczarski pisze bardzo dobrze, tylko że jak coś wymyślę, to się z tym zgadza. I to jest straszne".
Pokłócili się z Bareją tylko raz. O co - tego Tym nie pamięta, dość, że przy "Brunecie wieczorową porą" swoje nazwisko w napisach końcowych zastąpił pseudonimem Andrzej Kill. Do "Misia" na szczęście się pogodzili.
Jak dziś żyje Stanisław Tym? Czytaj dalej na następnej stronie...
W podobnym czasie Tym pokłócił się z Warszawą. Od 1976 r. mieszka na Suwalszczyźnie - w stołecznym urzędzie, gdy przyszedł się wymeldować, uznano, że oszalał. Jak tłumaczy, dzięki własnemu spłachetkowi ziemi może pozwolić sobie na pełną niezależność myśli. Nauczyło go tego przykre doświadczenie: któregoś dnia spotkany na ulicy kolega poprosił go, by podpisał list protestacyjny przeciwko gierkowskim zmianom w konstytucji. Podpisał, i na rok przestał istnieć: jego sztuki spadły z afiszy, nie można go było drukować.
"I wtedy postanowiłem, że zamieszkam na wsi, bo jeśli będę miał ogródek z warzywami, zagon kartofli, kilka kur i drzewo z lasu, to bez obawy raz jeszcze coś takiego podpiszę. W ten sposób zostałem rolnikiem".
Swoją chałupę wyremontował własnymi rękami i mieszka w niej do dziś. Hoduje nie tylko kury i warzywa (od lat jest wegetarianinem), zawsze towarzyszy mu kilka lub kilkanaście psów. To znajdy lub ofiary właścicieli bez serca, które pan Stanisław ratuje i po odchuchaniu zatrzymuje lub oddaje w dobre ręce.
Regularnie publikuje teksty w warszawskiej prasie, ale nie wspomina w nich o swym prywatnym życiu. Nie dowiemy się z nich ani o raku żołądka, którego pokonał, ani o tym, że ofiarnie pielęgnował w chorobie swą pierwszą i jedyną żonę Annę. Komentuje za to otaczającą nas rzeczywistość, którą uważa za niewesołą.
"Jak się jest takim pesymistą jak ja, to można się tylko śmiać" - wzdycha.