Stanisława Celińska o decyzji syna: Nie mogę prosić, żeby wrócił, to jego życie
Stanisława Celińska (68 l.) nie ukrywa, że decyzja syna Mikołaja nie była dla niej łatwa. Artystka zrobiła wszystko, by ją zaakceptować.
Odlicza pani czas od lipca 1988 roku, kiedy zerwała z nałogiem alkoholowym?
Stanisława Celińska: - Nie odliczam. Jeśli w ogóle wspominam tamten okres sprzed 28 lat, to żeby dać świadectwo. Moim zdaniem wszystko dzieje się dzięki Opatrzności. A skoro ja jestem żywym dowodem na cud, czuję się w obowiązku o tym mówić. Ponoć na dnie kieliszka siedzi diabeł. Z takim złem, szatanem, może walczyć tylko dobro z najwyższej półki, czyli Bóg. Wiedziałam, że sama nie dam sobie z tym rady. Zaczęłam się modlić, zaufałam Opatrzności i tę wolność od uzależnienia zawdzięczam właśnie Bogu, Chrystusowi, który jest miłosierny.
Jak odbudować zdewastowane życie osobiste? Jak sobie wybaczyć?
- Najlepsza metoda to krok po kroku. Dopiero potem dowiedziałam się o programie dwunastu kroków w klubach AA. Przede wszystkim trzeba prosić o przebaczenie tych, których się skrzywdziło. Potem trzeba sobie wybaczyć, a to jest często najtrudniejsze, ale bez tego to człowiek tym bardziej powinien. Przebaczenie innych dodaje otuchy. Można otworzyć nową kartę życia.
Dlaczego w ogóle ludzie sięgają po alkohol?
- Człowiek słaby, uciekający od życia może się uzależnić od różnych rzeczy. Teraz jest więcej pokus: narkotyki, komputer, zakupy. Ludzie nie chcą życiu stawić czoła. Czasami to się dzieje z lenistwa, czasem z wrażliwości, ze strachu. Nie wolno uciekać od własnego życia. Jeśli ktoś jest nieszczęśliwy, nie powinien czekać aż będzie gorzej. Trzeba mieć odwagę przyznać się przed sobą, że nie jestem szczęśliwy i chcieć to zmienić. Czasem boimy się spojrzeć prawdzie w oczy. Wolimy tkwić w znajomym otoczeniu, choćby było złe. Gdy sobie zafundujemy trzeźwość, widzimy to wszystko bardzo wyraźnie. I wtedy podejmujemy decyzję: tak dalej być nie może, trzeba wszystko rozwiązać. Po to chociażby, żeby we własnym domu czuć się człowiekiem wolnym i spełnionym.
Czy można jakoś pomóc innej uzależnionej osobie?
- Dopóki człowiek sam nie chce się zmienić, to nic nie pomoże. Sam musi się przyznać, że ma problem i zrobić wszystko, żeby przestać pić. Trzeba sobie twardo powiedzieć, że nie mogę tak dalej żyć, że chcę być trzeźwym człowiekiem. U mnie zadziałała modlitwa. Ale są różne metody i instytucje, które pomagają uzależnionym. Warunkiem jest, żeby dana osoba naprawdę chciała wyjść z nałogu.
Czytaj dalej na następnej stronie...
Musiała pani odbudować zaufanie dzieci. Jak dziś wyglądają pani relacje z córką Aleksandrą i synem Mikołajem?
- Są bardzo dobre. Zawsze się z nimi przyjaźniłam i tak jest nadal. One miały świadomość, że dzieje się coś niedobrego, ale nigdy mi tego nie wypominały. To ja je poprosiłam o wybaczenie. Ale usłyszałam: "Mama, to już tyle lat temu, nie ma o czym mówić". Ja nawet częściej do tego wracam niż one. Ciągle się dziwię, że jako osoba odpowiedzialna wpadłam jednak w nałóg. Podobno to kwestia genów. Takie są przynajmniej ostatnie doniesienia naukowców.
Syn wyjechał do Irlandii. Na pewno tęskni pani za nim?
- Syn tak zdecydował. To jest jego życie. Ważne, żeby się realizował. Ja nie urodziłam dzieci dla siebie, tylko dla nich samych i dla innych. Nie mogę prosić, żeby wrócił, bo mamusia chce go wziąć pod opiekę. Cały czas mamy ze sobą kontakt. Widujemy się, niedługo Mikołaj przyjedzie, potem ja polecę do niego. Z córką spotykam się częściej, choć jestem też bardzo zapracowana, mam koncerty w całej Polsce. Potem muszę zregenerować siły, bo moje występy są długie i dosyć intensywne. Często po występie rozmawiam z ludźmi, podpisuję płyty. Więc tego czasu dla mojej córci nie ma aż tak wiele.
Była pani niepokorną osobą. Czy to dlatego, że może czuła się pani dzieckiem za mało kochanym...
- Rzeczywiście, nie byłam nauczona miłości. Ojciec, jak go pamiętam, był wtedy już człowiekiem chorym. Nie pamiętam, czy mnie przytulał, czy mnie kochał. Wiem, że wolał, żeby się urodził chłopak, Stanisław. Lgnęłam do niego, bo pięknie grał Chopina na pianinie. Bardzo przeżyłam jego śmierć. Mama musiała pracować. Zarabiała, grając na skrzypcach na ulicy. Myślę, że nie miałam normalnego dzieciństwa, czułam się trochę niepotrzebna, jakbym była jakąś przeszkodą. Dlatego pewnie zwracałam na siebie uwagę, czasami w sposób brutalny i dziki. Mówiła Pani, że w związkach z mężczyznami chciała zasługiwać na miłość. Miałam ogromne kompleksy z dzieciństwa, mylne przekonanie dotyczące mojego wyglądu. Byłam urodziwą dziewczyną, a nie potrafiłam tego dostrzec. Myślałam, że jeśli ktoś mnie w ogóle zechce, to tak jakbym Pana Boga za nogi złapała. To był chyba brak wiary w siebie, w swoją kobiecość, w swoją ludzką wartość. Wszyscy mówili, że jestem dzika. A ja na to: dzika? To ja wam pokażę, jaka ja mogę być dzika! Byłam silna, ale moja siła była źle skierowana. Teraz, mam nadzieję, dobrze kieruję swoim potencjałem i swoją energią, która we mnie drzemie.
Czy jeszcze zdarza się pani o coś prosić Boga?
- Staram się dziękować Bogu za każdy przeżyty dzień. Zawsze przed wyjściem na scenę żegnam się znakiem krzyża. Jeśli zapomnę, to potem żegnam się dyskretnie podczas śpiewania. Ta boska pomoc jest mi w pracy potrzebna. Modlę się o zdrowie i spokój wewnętrzny. Mimo że jestem dość poukładana, zdarzają mi się różne lęki. Myślę o dzieciach, żeby szczęśliwie dojechały, żeby im się nic nie stało, by wnuki były zdrowe. Potrzebna jest mi wewnętrzna harmonia, aby się niczego nie bać. To słynne papieskie "nie lękajcie się" jest ważne. Trzeba ufać Bogu, że on prowadzi i wszystko będzie dobrze.
Rozmawiała: Agnieszka Stalińska