Steczkowska: Bywało naprawdę ciężko
Justyna Steczkowska w tym roku obchodzi piętnastolecie pracy artystycznej. Przy tej okazji wspomina m.in. chude lata, kiedy zmuszona była głodować.
SHOW: Marzyłaś o wielkiej karierze?
Justyna Steczkowska: - Nie. Chciałam po prostu śpiewać. Mając trzy lata zaśpiewałam w domu "O sole mio". Tata myślał, że to radio, bo siedziałam schowana pod fortepianem. Sama się nauczyłam tej piosenki.
SHOW: Po prostu masz wrodzony talent.
J. S.: - Fani często pytają mnie w mailach, co zrobić, by zostać sławnym. A ja im odpisuje, że to złe założenie. Jak ktoś kocha to, co robi i wkłada w to całe serce, czasem osiąga sukces. Jeśli chcesz być artystą, sława nie powinna być twoim celem. Chyba że chcesz po prostu być, żeby być. W mojej rodzinie ważna była muzyka i zaklęte w niej emocje.
SHOW: Pamiętasz moment, w którym zorientowałaś się, że twoja ciężka praca miała sens?
J. S.: - Szokiem było dla mnie wygranie festiwalu w Opolu w 1994 roku. To mi dodało skrzydeł.
SHOW: Dla śpiewania rzuciłaś studia muzyczne.
J. S.: - Tak, trzy lata wcześniej. Po pierwszym roku studiów na Akademii Muzycznej w Gdańsku. Wiedziałam, że nie dam rady uczyć się tak intensywnie, grać na skrzypcach i jednocześnie śpiewać. Czułam, że muszę iść własną, muzyczną drogą.
SHOW: Bałaś się, że to może być zła decyzja?
J. S.: - Moi rodzice byli załamani. Ale kiedyś wracałam z tatą naszym autobusem ze wspólnego koncertu i wytłumaczyłam mu, że nie wyobrażam sobie siebie jako skrzypaczki. Zrozumiał. Później bardzo mnie wspierał. Nawet w tajemnicy dawał mi czasem pieniądze.
SHOW: W tajemnicy?
J. S.: - W moim domu panowała zasada, że jeżeli dziecko nie studiuje, nie dostaje pieniędzy. Całkowicie zrozumiałe w rodzinie, gdzie jest dziewięcioro dzieci. Gdy rzuciłam studia, przestałam też dostawać stypendium za dobre wyniki. Szczerze mówiąc, na początku przymierałam głodem.
SHOW: Wcześnie wzięłaś odpowiedzialność za siebie.
J. S.: - Miałam wtedy dziewiętnaście lat. Duma nie pozwalała mi prosić o pomoc. Schudłam dziesięć kilogramów w pół roku. Mieszkałam w Gdańsku. Wieczorami śpiewałam w klubach jazzowych. Występowałam z Leszkiem Możdżerem, Maćkiem Miecznikowskim, ale płacili nam tyle, że wystarczało tylko na podróż nocnym autobusem. Zastanawiam się, skąd miałam w sobie tyle siły i determinacji. Bywało naprawdę ciężko.
SHOW: Ludzie cię lubili?
J. S.: - Miałam to szczęście, że tak. Wyglądałam zabawnie, czasem dziwnie, jak dekadenckie dziecko. W czarnym kapeluszu, pelerynach... Kiedyś, jeszcze w liceum, wracałam na weekend do Stalowej Woli i zobaczyłam, że idzie mój tata. Zaczęłam go wołać, a on nie reagował. Okazało się, że mnie nie poznał! W końcu odwrócił się i powiedział: "Jezu, jak ty wyglądasz! Nie idź ze mną po tej samej stronie ulicy!"(śmiech).
SHOW: Nigdy się nie załamałaś?
J. S.: - Był taki moment. Mimo że zrezygnowałam z nauki w Akademii Muzycznej, nadal chciałam uczyć się śpiewać. Złożyłam papiery do trzech szkół. I tu niespodzianka. Do pierwszej się nie dostałam, bo powiedziano, że brak mi osobowości scenicznej. To mnie zdziwiło, bo myślałam, że akurat posiadam (śmiech). Później zdawałam do szkoły przy Teatrze Muzycznym w Gdyni. Po egzaminie, który poszedł mi naprawdę dobrze, usłyszałam, że jestem ukształtowaną artystką i w związku z tym nie mogą mnie przyjąć. Na trzeciej uczelni powiedziano mi, że mam niesamowite warunki głosowe, ale w ogóle nie umiem śpiewać. Miałam wrażenie, że wszyscy zwariowali, łącznie ze mną.
SHOW: I co wtedy zrobiłaś?
J. S.: - Zabrałam się do pracy. Grałam w kolejnych zespołach. Jazzowych, rockowych. Występowaliśmy w klubach, gdzie ludzie nie bardzo zwracali na nas uwagę. Ale powoli zaczynałam też zdobywać pierwszych fanów. Z perspektywy czasu widzę, że szkoła nie była mi pisana. Nie nauczyłaby mnie tego, czego nauczyła mnie scena i współpraca z różnymi muzykami.
SHOW: Szkoła zabija osobowość?
J. S.: - Bywa, że tępi indywidualność, wtłacza w pewne ramy. Ela Zapendowska, która przygotowywała debiutantów przed koncertem w Opolu, powiedziała mi, że niczego mnie nie nauczy, bo jestem już zdeklarowaną artystką. Miałam dwadzieścia dwa lata.
SHOW: Dziś młode dziewczyny, które zaczynają kariery, mają menedżerów, sztaby specjalistów.
J. S.: - Dziś mamy już inny świat. W latach 90., kiedy zaczynałam, wymieniała się w Polsce ekipa muzyczna. Pojawiły się znakomite wokalistki: Edyta Górniak, Edyta Bartosiewicz, Kasia Nosowska, Kayah. To była muzyka na światowym poziomie. Ci, którzy weszli wtedy na rynek, zostali do dzisiaj. Każda z nas miała coś do powiedzenia. Dziś wystarczy być.
SHOW: Teraz trzeba być jednocześnie aktorką, piosenkarką i tancerką.
J. S.: - Jeśli ktoś ma tyle talentów, to super. Szczerze gratuluję! Ale osobiście źle się czuję, gdy ktoś nazywa mnie aktorką, bo zagrałam w dwóch filmach i kilku teatrach telewizji. W takim razie jak nazwać Krystynę Jandę? Tak samo nie jestem tancerką. Nie dorastam do pięt nawet kilkunastoletnim dziewczynkom, które tańczą na turniejach. Mogę im najwyżej zapinać buty, bo nie mam nawet połowy ich umiejętności.
SHOW: Jak ci się udało nie pogubić w show-biznesie?
J. S.: - Popularność mnie nie przeraziła ani nie przygniotła. Lubię ludzi, choć bywają i tacy, którzy nie szanują granic prywatności. Ale w 99 procentach spotykam się z sympatią, a nawet szacunkiem, i to jest piękne. Poza tym zawsze mocno stąpałam po ziemi i byłam zżyta z rodziną. Nigdy nie byłam uzależniona od alkoholu czy narkotyków. Na 18. urodziny przyjaciele tak mnie upili, że do dziś nie sięgam po mocny alkohol (śmiech).
SHOW: Popularność może zrobić krzywdę.
J. S.: - Wraz z nią pojawiają się fałszywi przyjaciele. Nieszczerość. Kolorowy świat, który przesłania rzeczywistość i utrudnia wewnętrzny rozwój. Dlatego staram się żyć od niego z daleka i trzymać się prostych zasad. Trudno też spotkać kogoś, kto pomoże ci zrobić krok do przodu.
SHOW: Kto był twoim mentorem?
J. S.: - Nie miałam nigdy mentora. W muzyce zawsze miałam odwagę być sobą. Ale na pewno ważną postacią był dla mnie Grzegorz Ciechowski. Fajnie mi się mieszkało w jego rodzinie, jak nagrywałam płytę "Dziewczyna szamana". Lubiłam jego żonę Anię. To było świetne małżeństwo.
SHOW: Co dziś najbardziej pomaga w karierze?
J. S.: - Nie wiem, co pomaga innym, ale mnie osobiście moje dzieciaki. To dzięki nim zachowuję równowagę. Dobrze, że żyjemy w czasach, w których kobiety mają prawo do własnych wyborów i zawodowych ambicji, bez szkody dla rodziny. Nie ma gorszej sytuacji niż bycie zmuszoną do podjęcia decyzji między jednym a drugim. Przecież żeby dać swoim dzieciom to, co najlepsze, trzeba być spełnioną na różnych poziomach życia.
SHOW: To czasem trudne.
J. S.: - Tak, bo dzieci potrzebują nieustannej adoracji, miłości o każdej porze dnia i nocy. Szczególnie w pierwszych latach życia. Potem jest już inaczej. Ale na początku jako młoda mama musiałam zapomnieć o siłowni, jodze, pójściu do kosmetyczki...
SHOW: Dzieci jednak oddają energię.
J. S.: - Tysiąckrotnie. To ogromne szczęście wrócić po całym dniu pracy do domu i zobaczyć ich uśmiech. To kwintesencja życia.
SHOW: Synowie słuchają twojej muzyki?
J. S.: - Tak. Ostatnio piosenki "Skłam". Podobają im się też rosyjskie wersje moich piosenek, które ostatnio nagrałam. Lubią tańczyć. Starszy syn uwielbia Lady GaGę. A ostatnio zobaczył Nataszę Urbańską na jakimś zdjęciu i powiedział: "Wiesz mama, ładna ta Urbańska" (śmiech). Chłopak ma dobry gust!
SHOW: Jakie masz plany na przyszłość?
J. S.: - Teraz najważniejszy jest koncert na Przystanku Woodstock. Przygotowaliśmy wyjątkowy show. Transrockowy teatr. Później ruszam w trasę. Pod koniec przyszłego roku mam zamiar zagrać trasę z muzykami jazzowymi, a po sukcesie koncertu "Alkimja" w Och-Teatrze wybieramy się jeszcze w trasę po teatrach, nie tylko w Polsce.
SHOW: Masz więcej energii niz przeciętna kobieta.
J. S.: - Mam 38 lat i siłę, jakiej nie miałam nigdy wcześniej. Czekam z utęsknieniem na 40. urodziny! To fantastyczny czas dla kobiet. Różnie się układa moje życie z mediami, ale jestem im wdzięczna za to, że jest w nich coraz więcej dojrzałych, mądrych kobiet, które mają do zaoferowania coś więcej niż urodę. Świadomość siły swojej kobiecości to cenniejsze niż złoto. To nasz czas!
Rozmawiała Joanna Łazarz
nr 15