Reklama
Reklama

Syn Kasi Sobczyk przerywa milczenie

Dla Sergiusza Fabiana, syna piosenkarki Katarzyny Sobczyk, 5 sierpnia 2010 roku był trudnym dniem, nie tylko dlatego, że towarzyszył w ostatniej drodze swojej mamie. Od lat zmaga się z neurastenią lękową. Boi się tłumów, zamkniętych przestrzeni, a także... ludzi, którzy ferują wyroki.

- Miałem pół roku, kiedy mama i ojciec [Henryk Fabian] oddali mnie do państwa Sitków, którzy byli przyjaciółmi brata mojej mamy i mieli opinię ludzi godnych zaufania - opowiada muzyk "Rewii".

- Nie chcieli, żeby wychowywali mnie dziadkowie. To był szczyt popularności rodziców. Nie planowali dziecka i nie byli na nie gotowi. Mama była stworzona do życia dla publiczności, była wielką artystką. Mieszkała wtedy w Warszawie i rzadko wpadała do Koszalina, ale kiedy przyjeżdżała, odwiedzała mnie. Kiedy wyjechała do Stanów, miałem niewiele ponad 17 lat i było mi jej bardzo brak. Z prasy dowiadywałem się, że nie dzieje się z nią tam najlepiej. Że mało występuje, za to dużo pije. Rzadko się odzywała.

Reklama

Po rozstaniu z mamą ojciec z nikim potem na dłużej się nie związał. Wiem, że kochał ją do końca, to była miłość jego życia. Mam nadzieję, że też wiedziała o tym. Ale mama miała trudny charakter - była władcza i zaborcza. Nawet będąc w hospicjum, wszystkich ustawiała po kątach.

Pojawiła się między nami nuta porozumienia

- O powrocie mamy z USA dowiedziałem się od osób trzecich. Zadzwonił poseł Ryszard Ulicki, znajomy mamy z dawnych lat, i powiedział, żebym się w końcu nią zajął. A ja nawet nie wiedziałem, że przyjechała! Zapytałem wtedy, dlaczego, gdy razem wesoło spędzali czas, nie powiedział mamie, żeby pojechała zająć się dzieckiem?

Pierwszy ruch wykonała Joanna, moja narzeczona. Zadzwoniła do Elżbiety Igras, u której mama się zatrzymała. Kiedy mama przyjechała z Warszawy do Koszalina, najpierw spotkaliśmy się w klubie. Kupiłem jej wielki bukiet kwiatów. Kontakt przez telefon to przecież nie to samo, co spotkanie, więc w końcu mogliśmy się zobaczyć i usłyszeć, spojrzeć sobie w oczy. Płakaliśmy oboje. Miałem rodzinę Sitków, bardzo poczciwych, prawych ludzi, ale czułem, że jestem skądinąd. Lubiłem przebywać u taty, byłem ulepiony z innej gliny, kochałem muzykę. I nagle pojawiła się w moim życiu mama.

No to co, synek? Do jutra?

- Znałem diagnozę. Wracała już z przerzutem, więc wiedziałem, że nie ma szans. Po pierwszym spotkaniu powiedziała: No to co, synek? Do jutra? Przywiozłem jej moje taśmy demo z jej piosenkami. Cieszyła się, że inni będą je śpiewać. Od razu, nie wiadomo skąd, pojawiła się między nami nuta porozumienia. Przede wszystkim rozumieliśmy się w muzyce. Geny jednak są ważne. Mama często dawała mi coś swojego do posłuchania i prosiła o szczerą opinię. Umiałem zapomnieć o tym, co było.

Przychodziliśmy do niej na zmianę - ja, Joanna, bratowa i jej koleżanka. Staraliśmy się, żeby każdego dnia ktoś przy niej był przynajmniej przez 2-3 godziny dziennie. Mamie to odpowiadało. Mieliśmy wtedy ze sobą wspaniały kontakt, widywaliśmy się codziennie, dużo rozmawialiśmy, to był dobry, bardzo dobry rok, mimo tej choroby. Zaśpiewaliśmy z mamą dwa utwory na koncercie charytatywnym w Koszalinie, z którego dochód poszedł na jej leczenie. Bardzo namawiała mnie na wspólne granie i występy. Kiedy usłyszała nasz utwór "Mój sen, moje marzenie" była zachwycona, powiedziała, że to jej epitafium. Chciała go zaśpiewać i zaśpiewała - to było jej ostatnie nagranie w życiu, promujące naszą płytę. Ukazała się jeszcze za jej życia...

Hospicjum jak sanatorium

- Mama przestała się nastawiać na bycie razem, na poznawanie się, wspólne spędzanie czasu - coraz bardziej pochłaniała ją walka z chorobą. Jeździła po całej Polsce, zmieniała ciągle lekarzy, zrywała chemię, a potem wracała. Wszystko to z chęci wyzdrowienia, ale czuła się coraz gorzej. Nagle oświadczyła, że sąsiedzi załatwiają jej hospicjum. Joanna nakrzyczała na mamę: "Jakie hospicjum?! Masz walczyć o życie, a nie umierać!". Mama wyjaśniła jej, że "walczymy dalej z tym rakiem, nie żegna się, to świetne hospicjum, jak sanatorium".

Było ono jednak bardzo daleko, dojazd trudny, a my nie mieliśmy samochodu i prawa jazdy, a na taksówki nie było nas stać. Nagrywaliśmy też dla mamy płytę charytatywną, terminy nas goniły. Nie mogliśmy odwiedzać jej codziennie, jak przedtem. Miewała już wtedy lekkie zaburzenia rzeczywistości. Jedni lekarze mówili, że prawdopodobnie były to początki zaniku kory mózgowej, inni wskazywali na mikroskopijne przerzuty, jeszcze inni winili za to morfinę, którą, jak się okazało, brała na własną rękę, w ilościach, jakie chciała, nie wiadomo skąd biorąc recepty.

Choroba nie wybiera

- Kiedy jej stan psychiczny się pogarszał, decyzją lekarzy z hospicjum została skierowana do szpitala psychiatrycznego. Była tam krótko. A winą obarczyła mnie i Joannę. Choć mamie nie działo się nic złego, jej przyjaciółki z Warszawy narobiły szumu w mediach, że jest bita i krzywdzona. To była maligna, mówiła nawet w szpitalu, że jest na koncertach w Chicago, że ją biją, że rozbierają. Pani Halina Frąckowiak na przykład uwierzyła jej słowom, bo nie wiedziała, co się z mamą dzieje. Już wysyłali ekipę TVN-u "Uwaga!". Po wysłuchaniu mnie zrezygnowano z nagrania, zrealizowano program "Kulisy sławy".

Mama nie chciała nas widzieć, ale to były następstwa choroby. Przeniesiono ją do Warszawy. Tam też opowiadała, że nie ma przerzutów, że w ogóle nie ma raka, ale w warszawskim hospicjum personel był bardziej stanowczy. Obejrzano jej torebkę i zabrano niepotrzebne leki. Stała się świadoma. Psycholog tłumaczyła mi, że odepchnięcie nas mogło być spowodowane tym, że w ten sposób łatwiej jej było odchodzić. To miało jej pomóc przetrwać myślenie o śmierci. Lekarze mówili, żeby w tym kryzysie, już w hospicjum, nie narzucać się mamie. Ale byliśmy w ciągłym kontakcie z nimi i wiedzieliśmy o jej stanie.

Przyjęte przeprosiny

- Tydzień przed śmiercią mama zadzwoniła i przeprosiła mnie. Powiedziała, że wie, iż nic nie było moją winą. I żebym jak najszybciej przyjechał. Na szczęście zdążyłem. Kiedy puszczałem mamie "O mnie się nie martw" w wersji punkowej, powiedziała: "Ale bomba!". Między wierszami próbowała się wciąż tłumaczyć, nie wprost, ale jednak... Nie oceniałem jej. Wychowywali mnie państwo Sitkowie, ale ukształtowały mnie kontakty z ojcem. A filozofię życiową odziedziczyłem po obojgu rodzicach, pół na pół. Nie oceniać, wybaczać, a życie płynie i gaśnie. Ten jeden rok, który spędziłem z moją matką, to nie było dużo. Ale rok to więcej niż nic.

Sergiusz Fabian jest wdzięczny przyjaciołom mamy - Piotrowi Miksowi i Krzysztofowi Wilkowskiemu - że dzięki ich staraniom spoczęła ona na Powązkach, obok Czesława Niemena, tak jak na to zasłużyła. Dziękuje Bogu, że spotkali się tydzień przed jej śmiercią, porozmawiali, wszystko sobie wybaczyli i pożegnali się. Niekoniecznie jak matka i syn, ale jak przyjaciele.

Małgorzata Puczyłowska

(nr 32)

Zobacz także:

Pożegnanie Kasi Sobczyk (zdjęcia)

Rewia
Dowiedz się więcej na temat: Katarzyna Sobczyk
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Polecamy