Tadeusz Chudecki promienieje u boku drugiej żony. Marzy o dziecku!
Tadeusz Chudecki (58 l.) po śmierci pierwszej żony, Luizy, był załamany. Nie liczył, że jeszcze coś go spotka. Po latach zakochał się od pierwszego wejrzenia. Wie, że Bóg nad nim czuwa.
W środku nocy jedzie do kościoła, by się pomodlić. - Bez wiary nie poradziłbym sobie z wieloma rzeczami - mówi Tadeusz Chudecki. Różaniec ma zawsze przy sobie.
Przeżył Pan nawrócenie?
- Nie, pochodzę z katolickiej rodziny, skromnej, prostej. Mieszkaliśmy w Szczecinie. Tata był kolejarzem, mama krawcową. Wyniosłem wiarę z domu, jest dla mnie czymś naturalnym. Czasami nawet żałuję, bo osoby, które przeżywają nawrócenie, doświadczają bardzo intensywnej obecności Boga.
Ale podobno zdarzyło się Panu być świadkiem cudu?
- Kiedyś mój serdeczny przyjaciel, który był kapłanem, zadzwonił do mnie i wyznał, że musi wystąpić z zakonu, bo zakochał się w kobiecie. Skontaktowałem się z zaprzyjaźnionymi mnichami grekokatolickimi pod Przemyślem i poprosiłem o modlitwę za przyjaciela. W tym monastyrze modlą się w niezwykły sposób. Po chwili mój znajomy znowu zadzwonił, ale zaczął mówić dziwnym głosem i strasznymi słowami mnie wyzywał. Miałem poczucie, że to nie jest Stasiu, tylko człowiek opętany przez szatana. Potem okazało się, że właśnie w tym czasie w monastyrze odbywały się bardzo intensywne modlitwy. Ostatecznie przyjaciel nie wystąpił ze zgromadzenia!
Wiele lat mieszkał Pan we Włoszech. Jest Pan obywatelem tego kraju?
- Moja żona była Włoszką. Pamiętam, że od dziecka bardzo podobał mi się ten język. Ilekroć słyszałem go w telewizorze, przystawałem i zahipnotyzowany oglądałem film. Potem tak potoczyło się moje życie, że zostałem Włochem, choć wydawało się, że dla dziecka z biednej rodziny to marzenie jest nierealne.
Jak Pan poznał żonę?
- Na Dworcu Centralnym w Warszawie. Pisała pracę na uniwersytecie w Mediolanie o kontaktach handlowych z krajami byłego obozu socjalistycznego. Zaprosił ją do Polski mój kolega i spotkaliśmy się zupełnie przypadkowo.
To była miłość od pierwszego wejrzenia?
- Nie. Byłem wtedy zakochany w innej dziewczynie. Ale latem pojechałem do Włoch na wakacje i zupełnie straciłem głowę dla Luizy. Potem wszystko szybko się potoczyło. Zamieszkałem z żoną w Turynie, udzielałem się w telewizji i właściwie nie zanosiło się, że wrócę do kraju. Ale Luiza, która pracowała w fabryce Fiata, została przeniesiona do Polski. I dlatego razem przyjechaliśmy do Warszawy.
W kraju dowiedzieliście się o chorobie żony...
- Luiza cierpiała na zapalenie przysadki mózgowej. To bardzo rzadka choroba i lekarze często byli bezradni. Krzyczała z bólu i nikt nie umiał jej pomóc. Zmarła siedem lat temu. Zostałem sam z trzynastoletnim synem Szymonem. Dałem sobie radę z tą tragedią tylko dzięki wierze.
Jak później wyglądało Pana życie?
- Na początku była mobilizacja sił. Trzeba było zająć się dzieckiem, zorganizować pogrzeb. Ten czas od 5 listopada do Bożego Narodzenia jakoś dotrwałem. Potem wysłałem syna ze znajomymi na narty. Wtedy usiadłem w pokoju na fotelu i siedziałem tak przez tydzień, nie mogąc się ruszyć. Śmierci żony, która była wspaniałą, świętą wręcz kobietą, do dziś nie umiem zrozumieć. Ale wiem, że jest w niebie. Śni mi się w takiej jasności i zawsze łagodna, a miałaby mnie za co opieprzyć. Czuję jej opiekę z góry. Zawsze powtarzam, że mam dwie żony. Jedną w niebie, która jest moim Aniołem Stróżem i drugą troszczącą się o mnie na ziemi.
Od ponad dwóch lat jest Pan ponownie żonaty.
- Nawet nie przypuszczałem, że spotka mnie jeszcze takie piękne uczucie. Justynka jest o 21 lat młodsza ode mnie. Poznałem ją w Częstochowie, grając w sztuce z Krystyną Sienkiewicz. Przyszła z koleżanką nas obejrzeć. Potem jeszcze w Krakowie, gdzie pracowała, spotkaliśmy się. Wszystko potoczyło się bardzo szybko i po trzech i pół miesiącach postanowiłem się oświadczyć. Pobraliśmy się w kościele św. Anny w Warszawie. Mam nadzieję, że zostaniemy rodzicami, bo oboje bardzo tego pragniemy.
Kiedy musi się Pan pomodlić w bardzo trudnej sprawie, do kogo się Pan zwraca?
- Do moich zaprzyjaźnionych mnichów grekokatolickich spod Przemyśla.
A w Warszawie ma Pan też ulubione miejsce?
- Ostatnio odkryłem kościół świętego Józefa Oblubieńca przy Deotymy na Żoliborzu, gdzie Najświętszy Sakrament jest otwarty 24 godziny na dobę. Mnie często chandry i smutki dopadają w nocy i wtedy wsiadam w auto i jadę do kościoła.
Pana pasją są podróże. Czy miejsca święte zajmują ważne miejsce w Pana wędrówkach?
- Byłem już 130 krajach, mówię w 11 językach. Bardzo lubię jeździć do miejsc pielgrzymkowych, bo one uzdrawiają. Szczególnie bliska jest mi Matka Boska Fatimska. Dużo dobrego od niej otrzymałem. Takie miejsca jak San Giovanni Rotondo, Lourdes, Santiago de Compostela dają mi ogromną siłę.