Tomasz Kot: Okrzepłem, żyję w zgodzie ze sobą
Tomasz Kot (39 l.) jest jednym z nielicznych aktorów, którym duża popularność nie przewróciła w głowie. Dobry ojciec, wierny mąż. Przedkłada dom nad blichtr show biznesu. Koledzy z teatru żartują, że jest niczym prawdziwy kot dachowiec: lubi chodzić własnymi drogami.
Jak wyglądało jego dojrzewanie? Było pod górkę! W wyobraźni zdobywał gole na mistrzostwach świata, latał w kosmos. W rzeczywistości czuł się słaby i zakompleksiony. "Krzywa klatka i kręgosłup. Rosłem 12 centymetrów na rok. Nie mogłem przyzwyczaić się do swojego wzrostu. Uderzałem w każdy strop. Miałem głowę w guzach" - wspomina Tomasz Kot. "Chodziłem po domu z drążkiem na plecach, a zamiast wuefu była gimnastyka korekcyjna. Łamaga i tyle" - podsumowuje aktor.
Jednocześnie już w szkole był niepokorny, buntował się. "Kiedy na apelu urządzano nam pogadanki, że szkoła jest naszym drugim domem, potrafiłem wstać i powiedzieć, że nie będę się uczył, bo w domu akurat tego nie robię. Po zakończeniu obrad Okrągłego Stołu odmówiłem dalszej nauki języka rosyjskiego" - opowiada.
Już od najmłodszych lat realizował się w malarstwie. Jego talent dostrzeżono przez przypadek. Gdy miał 5 lat, rodzice zaprowadzili go do domu kultury. Kiedy plastyczka zobaczyła jego rysunek, zachwyciła się. Dlatego przez następne 10 lat planował, że skończy liceum plastyczne i będzie zdawał na ASP. W końcu trafił jednak do szkoły przy... Niższym Seminarium Duchownym.
A wszystko przez Tomka Wilmowskiego, bohatera powieści Alfreda Szklarskiego, w którego przygodach zaczytywał się jako nastolatek. Chciał podróżować - tak jak ulubiona postać. Po cichu marzył, że wyruszy w świat jako misjonarz. Jednak w szkole przy seminarium wytrzymał zaledwie pół roku.
Na scenie zadebiutował, gdy miał 17 lat. Zaczął od kółka teatralnego w Legnicy. "Gdy poznałem teatr, świat mi się zatrzymał. Czułem się świetnie. Jak element puzzli, który nareszcie pasuje" - mówi aktor.
Na egzamin do PWST w Krakowie nie przygotował współczesnego wiersza. Musiał improwizować. Udało się i został przyjęty. Rodzice nie popierali jego wyboru. "Ojciec śmiał się, że on, nauczyciel, będzie utrzymywał bezrobotnego aktora" - wspomina Tomasz Kot.
Nie było tak źle, choć nastał dla niego okres, który dziś niechętnie wspomina. Rzucił się w wir imprez i tylko od czasu do czasu pracował, żeby zarobić na następne tygodnie balangi. Na szczęście w końcu się otrząsnął.
"Zachłysnąłem się niezależnością. Ale to żadna sztuka walczyć co noc o złoty medal w dziedzinie, w której każdy menel jest mistrzem świata" - mówi.
Po dyplomie znalazł się w krakowskim Teatrze Bagatela, ale zanim wszedł na scenę, minęło pół roku. Załamał się. Usłyszał wtedy od Jana Nowickiego: "Nie rozumiem biadolenia i narzekania na brak pracy. Trzeba zacisnąć zęby i grać do kotleta".
Na zaistnienie w zawodzie Kot dał sobie pięć lat. Postanowił, że jeśli przez ten czas nic się nie wydarzy, to poszuka innej pracy. Tuż przed upływem tego okresu zagrał w "Skazanym na bluesa". A potem propozycje posypały się jedna za drugą. Do najciekawszych kreacji Kota należy rola prof. Zbigniewa Religi w filmie "Bogowie". Ostatnio aktor zakończył zdjęcia do anglojęzycznego filmu "Bikini Blue", w którym gra żołnierza-wygnańca.
Prywatnie Tomasz Kot długo był singlem. "W liceum nie zakochiwałem się, bo wiedziałem, że nic z tego nie będzie. Nawet gdy serce zabiło mocniej, nigdy nie miałem odwagi, żeby podejść i zacząć rozmowę" - wspomina.
A jednak aktor znalazł miłość - Agnieszkę Olczyk. Pobrali się w 2006 r. Rok później urodziła się ich córka Blanka, w 2010 r. - syn Leon.
"Ojcostwo wymusza na mnie większą odpowiedzialność. Chcę żyć tak, żeby dzieci nie musiały się po latach zwierzać w gazetach z tego, czego nie mogą mi darować" - mówi Tomasz Kot. "Okrzepłem wewnętrznie, żyję w zgodzie ze sobą. Nie zakładam sobie, że muszę coś osiągnąć. Za blisko stąd do dążenia po trupach do celu" - podsumowuje aktor.
M. Jungst
***
Zobacz więcej z życia celebrytów: