W telewizji mu podziękowali. "Jest pan za nerwowy". Ostatni wywiad z Bogusławem Kaczyńskim!
- Najważniejsza była sympatia widzów. Założyłem, że gdy jestem na ekranie, nikt nie pójdzie po herbatę ani do toalety. I tak było! - mówił Bogusław Kaczyński w ostatnim wywiadzie. Był "fortunato", czyli szczęśliwcem. Elegancki i elokwentny, o nienagannych manierach. O operze, operetce i muzyce klasycznej wiedział wszystko, a swoją pasją umiał zarażać innych.
Jakie było pana dzieciństwo?
- Rodzice zapewnili mnie i siostrze sielankowe warunki. Żyliśmy w pięknym domu, z czarodziejskim ogrodem. Zwierzęta miały status domowników. Ojciec mówił: "Jesteśmy częścią przyrody, zachowujcie się z poszanowaniem dla fauny i flory".
- Wychowywali nas w duchu humanitaryzmu. Byli zakochani w muzyce i robili wszystko, by dzieci mogły się w tej pasji zanurzyć. Miałem 2,5 roku, gdy posadzono mnie przy pianinie. Rok później wystąpiłem na koncercie w wielkiej sali. Kilka razy bisowałem jedyny utwór, jaki znałem. Przyjęto mnie owacyjnie, ludzie wariowali, ojciec stał za kulisami i klaskał.
W domu panowała dyscyplina czy bezgraniczna miłość?
- Kochać to nie tylko głaskać, ale też wymagać. Od najmłodszych lat mieliśmy obowiązki, a największą wartością była praca, co zresztą pozostało we mnie do dnia dzisiejszego.
Czy poza muzyką miał pan inny pomysł na życie?
- Wiedziałem, że chcę podążać tą ścieżką, choć rodzice z uwagi na mój dar mówienia sugerowali prawo. Ewentualnie biologię, która wówczas była bardzo modna.
Jak to się stało, że Telewizja Polska wyciągnęła po pana ręce?
- Do Akademii Muzycznej na jeden ze studenckich koncertów, które prowadziłem, przyszedł przedstawiciel telewizji i zaproponował mi pracę. Poczułem się urażony, że coś takiego oferują pianiście - telewizja wtedy dopiero raczkowała. Przekonywał mnie, zostawił wizytówkę. Zadzwoniłem tylko dlatego, że potrzebowałem paru groszy do studenckiej kieszeni.
- Zrobiłem pierwszy program, który szalenie spodobał się widzom, następny - i tak się potoczyło. Na wieść o tym, że emitowano je w krajach RWPG, pierwszy raz poczułem smak sławy. "Matko Boska! Oglądają mnie w Budapeszcie, Berlinie!". Zrozumiałem, że telewizja będzie moim drugim domem.
Czytaj dalej na następnej stronie...
Wydaje się, że pańska droga zawodowa była usłana różami.
- Nic bardziej mylnego. Po świetnej prezentacji "Cyganerii" dostawałem komplementy od swoich profesorów. Mówili, że słucha się mnie jak muzyki Pucciniego. A w telewizji powiedzieli: "Pan jest za nerwowy, mówi za szybko. Dziękujemy, ktoś inny poprowadzi ten program".
Nie tęsknił pan za kamerą?
- Telewizja nie była jedynym źródłem utrzymania - pisałem też recenzje. I udało mi się zdobyć zaproszenie do Teatru Regio w Turynie. Spektakl na jego otwarcie, po odbudowie z wojennych zniszczeń, reżyserowała Maria Callas i Giuseppe di Stefano. Pojechałem tam - i tak zaczęły się moje kontakty światowe.
Miał pan swoich mentorów...
- Dobroczyńcą, który podał mi rękę, był Zbigniew Napierała z Telewizji Poznańskiej. Zobaczył mnie w "Tele-Echu", wsiadł w pociąg i zaproponował mi angaż. Kursowałem między stolicą a Poznaniem 30 lat. Moim wzorem była Irena Dziedzic. Osobowość kolosalna! Przyjaźniliśmy się, sporo się od niej nauczyłem. Beata Artemska, największa primadonna po wojnie, mówiła: "Miarą sukcesów jest liczba wrogów". Ale ja na wrogów nie patrzyłem, interesowała mnie tylko moja pasja.
Czytaj dalej na następnej stronie...
W szaroburych czasach prowadził pan barwne życie...
- Kolorowe życie kolibra z amazońskiej puszczy. Fruwałem nad światem, wszędzie mnie zapraszano, bywałem i poznawałem niezwykłych ludzi. Artyści na ogół są introwertyczni, zaakceptowali mnie i byli serdeczni.
Dostał pan wiele nagród. To sukces czy nagroda za ciężką pracę?
- Nagród mam bez liku, ale najważniejsza była sympatia widzów. Założyłem, że gdy jestem na ekranie, nikt nie pójdzie po herbatę ani do toalety. I tak było! Te nagrody potwierdzają, że stałem się członkiem rodzin telewidzów. Byłem im tak bliski, że mówili mi: "Panie Bogusiu". Gdy pytano, jaki tytuł wpisać mi na wizytówce: rektor czy dyrektor, mówiłem: "Żadnego. Bogusław Kaczyński. Każdy wie, kto to". Kariery na siłę się nie zrobi. Choćby tatuś sprzedał 90 fabryk. Kurtyna idzie w górę i masz swoje pięć minut. Od ciebie zależy, czy trafisz do ludzkich serc.
Nie ma pan poczucia, że praca całkowicie pana pochłonęła?
- Wszystko robiłem z wielką przyjemnością, w myśl słów mego ukochanego Konfucjusza: "Jeśli będziesz robić w życiu to, co kochasz, nigdy nie będziesz pracować". Nigdy nie pracowałem, chociaż poza tym, co robiłem, nie miałem nic.
Żałuje pan tego?
- Nie. Moje życie było cudowne.
Czytaj dalej na następnej stronie...
W 2007 r. miał pan udar mózgu.
- Najbardziej mnie martwiło, że nie mogę kontynuować projektów. Przyjeżdżali do mnie przedstawiciele radia i telewizji; mówili, że widzowie czekają. Zebrałem w sobie siły i już kilka miesięcy po udarze poprowadziłem koncert w Krynicy. W "Teleexpressie" powiedzieli, że to powrót na scenę w wielkim, dawnym stylu.
Miał pan wsparcie bliskich osób?
- Pani Ewa, moja gospodyni, nie opuściła mnie do dzisiaj. Jeśli człowiek ma jednego przyjaciela, to dobrze. A jak ma dwóch do pięciu - nie więcej! - to jest już człowiek, jak mówią Włosi, fortunato, to znaczy szczęśliwiec. I ja się do tych szczęśliwców zaliczam. Ogromnie się wzruszyłem, gdy na gali w Teatrze Wielkim wręczono mi statuetkę Gwiazdy Telewizji Polskiej. Pięćdziesiąt lat byłem ekspertem od muzyki poważnej: komentowałem, przekazywałem, realizowałem materiały ze świata. W ten sposób doceniono moją ciężką pracę. To dla mnie duża satysfakcja.
Rozmawiała: Ola Siudowska/AKPA