Wdowa po Macieju Kozłowskim kontynuuje szlachetną misję. Pomaga bezdomnym psom!
Rok po śmierci męża meldowała: – Maćku, nie dałam się! Minęło kolejne sześć lat, odkąd Maciej Kozłowski (†52 l.) pożegnał się ze światem, a deklaracja jego żony wciąż jest aktualna. Co dziś robi Agnieszka Kowalska?
- Nie płakałam wtedy, gdy umierał, nie płaczę teraz. Chcę mówić i pamiętać o Maćku żywym, nie martwym. Sama też już nie boję się śmierci, niczego się nie boję: ani samotności, tym bardziej starości. Przeciwnie - czekam na samotną starość, będzie piękna - mówi tygodnikowi "Życie na gorąco" Agnieszka Kowalska.
- Ósmego września Maciek skończyłby sześćdziesiątkę. Siedem lat nie ma go już ze mną. Fizycznie, bo duchem jest wciąż obecny. Postęp medycyny w tym czasie każe sądzić, że dziś miałby ogromne szanse pokonać wirusa HCV (wirusowe zapalenie wątroby). Ale widać nie było mu pisane - wyznaje pani Agnieszka.
- Czasem się zastanawiam, czy gdyby Maciek nie chorował, a nie znałam go zdrowego, żyłby tak... bardzo? Co mam na myśli? Po prostu jak kochał, to kochał. Jak pracował, to pracował. Jak odpoczywał, to odpoczywał. Jak gotował, to gotował. Sto procent zaangażowania. Nie znam nikogo, kto tak kochał życie. Rzadko się zdarza tak prawdziwy człowiek. Wady wtedy nie mają znaczenia - dodaje.
- Siedem lat byłam z Maćkiem. Lata z nim przeżyte są jak 23 lata przed nim. W miłości staż nie ma znaczenia. Liczy się jakość. A my daliśmy sobie wolność absolutną. W tej odrębności stworzyliśmy fantastyczną jedność - zwierza się.
Swoje miejsce na ziemi znaleźli na wsi koło Radomia. Stworzyli dom, z którego nie chce się wyjść.
- Znaleźliśmy go przypadkiem. Zadzwoniła fanka Maćka, że jest ziemia do sprzedania. Pojechaliśmy z myślą, że kupimy, pod warunkiem, że z domem. Ale nie był na sprzedaż. Zadzwońcie, jak będzie - rzucili, wychodząc.
I właściciele zadzwonili! Po roku jechali z pieniędzmi! Pani Agnieszka już stamtąd nie wyjechała. Było to w 2007 roku, 9 lipca - tego dnia obchodzi urodziny. Szybko pojawiły się psy, po jakimś czasie pojawiły się konie. Zwierząt przybywało, oboje kochali je bardzo.
On, aktor, zamienił stolicę na miejsce, gdzie codziennie budził go śpiew ptaków i drzewa zaglądały do okien. Ona, malarka z Krakowa, zapomniała, że może istnieć inny świat, inne życie. Tu robiła piękne portrety i malowała obrazy ze zdwojoną energią. Było jak w raju. Dlatego po śmierci męża nie sprzedała domu. Postanowiła żyć tak, jak sobie to z Maćkiem zaplanowali.
- Maciek był wojownikiem. Teraz ja walczę - uśmiecha się. - A Maciek nade mną czuwa. Pamięć o człowieku w najbardziej zaskakujący sposób potrafi przetrwać, a w wypadku Maćka nie są to tylko filmy i nagrania telewizyjne. To także Fundacja Pan i Pani Pies imienia Maćka Kozłowskiego, którą założyłam w 2014 roku - mówi.
- Po jego śmierci nie miałam wyboru. Zostałam z sześcioma psami i końmi, nie dało się ich zabrać do miasta. Tam, gdzie mieszkam, jest ogromny problem z bezdomnymi psami. Stąd pomysł, by im pomóc. Przed założeniem Fundacji też ratowaliśmy z Maćkiem wszystkie biedy świata. Nie macie pojęcia, ile on psów uratował! Zawsze znalazł dla nich dom. Nigdy o tym nie mówił. Teraz ja to robię - uśmiecha się pani Agnieszka.
- Przysięgłam sobie, że nie zmarnuję jego dokonań. Fundacja ma na koncie blisko 500 adopcji. W Polsce jest 100 tysięcy bezdomnych psów. Na ich bezdomności zarabiają prywatne schroniska bez wolontariatu, gdzie psy długo nie przeżywają, a warunki ich życia bywają potworne - mówi.
Wdowa po Kozłowskim czeka na to, aż wprowadzony zostanie całkowityzakaz trzymania psów na łańcuchu.
- Na wsi co drugi pies jest uwiązany, nigdy nie zaznawszy swobody, trawy, spaceru. Albo siedzą w klatkach umęczone, zobojętniałe na wszystko labradory, owczarki i inne "rasowe", żeby właściciel mógł się pochwalić posiadaniem takiego psa. Próbuję je ratować. Robiłam interwencje z policją, jako fundacja mam do tego prawo, ale w policji też wszystko zależy od tego, czy się trafi na właściwą osobę. W takich chwilach mam żal do losu, że nie ma Maćka. On miałby zapewne lepsze wyniki w przekonywaniu ludzi... - wyznaje ze smutkiem.
Jak wygląda zatem ta fundacja, która pomaga psom? Na pewno nie tak, jak sobie to część ludzi wyobraża.
- Niektórzy myślą, że to elegancki ośrodek z paniami w białych fartuszkach, schroniskiem i biurem. Pytają: do której wy tam pracujecie? Nie ma żadnego schroniska. Nie pracujemy "tam" i nie zarabiamy. Jest nas trzy, w porywach cztery. Po godzinach wisimy na telefonie, jeździmy do weterynarzy, organizujemy akcje pomocowe, latamy z wizytami przedadopcyjnymi i nie mamy ani chwili dla siebie, bo postanowiłyśmy ratować psy. Psy leczymy, czipujemy, kastrujemy, szczepimy, doprowadzamy do porządku, resocjalizujemy, uczymy chodzić na smyczy, kochamy je i przytulamy jako pierwsi w ich smutnym życiu. I tyle - opowiada malarka.
Psy czekają na swój dzień w kilkunastu hotelach w całej Polsce. Czekają do skutku, czasem rok, czasem dwa lata, bywa że dłużej... aż się trafi ten wymarzony, wspaniały dom. Hotelom płaci się miesięcznie minimum 300 zł od jednego psa.
- Trzeba jakoś zdobyć te pieniądze. Łatwo policzyć, ile potrzebujemy, żeby przetrwać - wyznaje.
Skoro mowa o przetrwaniu, śmieje się, że ma w tym wprawę. Życie artysty jest wiecznym czekaniem. W przypadku aktora na propozycję roli - czasami potrafią nie przychodzić miesiącami.
Pan Maciej, choć był niezwykle cenionym i popularnym aktorem, też miał chudsze lata. A jak nie grasz, nie masz pieniędzy. Przerobili to. W jej wypadku jest podobnie. Nie sprzeda obrazu, nie ma gotówki.
- Czasami bywało naprawdę krucho - śmieje się pani Agnieszka. - Nie panikowaliśmy, Maciek zawsze twierdził, że rozwiązanie przyjdzie samo. I przychodziło. Nagle pojawiała się propozycja gry albo nieoczekiwanie obraz, którego nie mogłam miesiącami sprzedać, znajdował nabywcę. I dodatkowo zamawiano dwa kolejne. Albo na konto spływały tantiemy...
Jak teraz, po śmierci męża, wygląda jej życie?
- Jestem szczęśliwym człowiekiem, bo mieszkam w pięknym miejscu na skraju lasu, bo maluję i piszę. Robię coś pożytecznego. Wciąż mam konie, które zawsze kochałam i tę pasję przejęła po mnie moja córka Zosia. W jej karierze jeździeckiej pomógł właśnie Maciek. On ją zabrał na pierwsze zawody, dzięki niemu jest teraz w Warszawie i trenuje konie w najlepszych sportowych stajniach - mówi pani Agnieszka.
Także dla starszego o rok od córki Franka Kozłowski był wielkim autorytetem.
- Jestem przekonana, że sukcesy, które zdobywa jako podróżnik i alpinista łącznie z zeszłoroczną wyprawą na Antarktydę - są tego owocem. Mało dzisiaj prawdziwych facetów, a Maciek był przecież jednym z nich. Sposób, w jaki przyjął wiadomość o śmiertelnej chorobie, to, jak z nią walczył i jak jednocześnie potrafił walczyć o wszystko, co w życiu ważne - to było coś wyjątkowego. I teraz po prostu staramy się go nie zawieść.
Wdowa po Kozłowskim wspomina także chwile, gdy jej schorowany mąż przebywał w szpitalu. Dokładnie pamięta, co mu wtedy powiedziała.
- Gdy Maciek był w szpitalu, dużo rozmawialiśmy. Mówiłam mu: - Uszczęśliwiłeś mnie do końca życia. Już nikomu niczego nie zazdroszczę. Ta miłość do Maćka wciąż mnie uszczęśliwia. Wierzę, że on też jest tam szczęśliwy. Co więcej, uważam, że śmierć jest nieprawdopodobnym dopełnieniem miłości. Bo śmierć to najgorsza z rzeczy, jakich można się obawiać. A tu czasem okazuje się, że śmierć potrafi złączyć! Dotarło do mnie, że żeby miłość zwyciężyła śmierć, śmierć musi naprawdę przyjść. Ale ja pamiętam o Maćku żywym, nie martwym.