Wieczorek: Nie pochodzę z zamożnej rodziny
Znany z seriali "Julia" i "Czas honoru" Krystian Wieczorek opowiada o dzieciństwie, rodzinnych stronach, wypadku i podejściu do aktorstwa...
Jakie jest twoje najpiękniejsze wspomnienie z dzieciństwa?
Krystian Wieczorek: - Miałem chyba 6 lat. Spadło mnóstwo deszczu i na boisku za moim blokiem powstały gigantyczne kałuże. Razem z kuzynką i kuzynem poszliśmy pływać w tych kałużach w samych gaciach, na oczach mieszkańców okolicznych bloków. To jedno z moich fundamentalnych przeżyć, które wpłynęło na moją wrażliwość (śmiech). Gdy to wspominam, widzę, jak piękne było to, że rodzice nam na to pozwolili. To był najwspanialszy basen, w jakim pływałem w życiu!
Jaki wpływ na twoją ścieżkę zawodową mieli rodzice?
K.W.: - Nie pochodzę z zamożnej rodziny, studiowanie było w niej wydarzeniem. Do szkoły teatralnej dostałem się dopiero za trzecim razem. Moi rodzice rozumieli i akceptowali moją pasję. Dostałem od nich ogromny kredyt zaufania. Zawsze trzymali za mnie kciuki.
Pochodzisz ze Strzelina, miasteczka pod Wrocławiem. Jakie teraz ma to dla ciebie znaczenie?
K.W.: - Małomiasteczkowość kiedyś była dla mnie obciachem, utrudniającym realizacje zainteresowań. Trzeba było wytrwałości, determinacji i wyobraźni, żeby je realizować. Żeby coś sobie kupić zbierało się ślimaki albo wiśnie i szło do punktu skupu. Trzeba było być po prostu zaradnym. Ilekroć grałem w Toto Lotka, zawsze dochodziłem do tego samego wniosku: weź się człowieku do roboty.
Byłeś zdeterminowany...
K.W.: - Tak, ale nigdy nie rozpychałem się łokciami. Gdy trafiały mi się niepowodzenia, starałem się wyciągać wnioski. W aktorstwie trzeba mieć w sobie trochę z kamikadze. Czyli z jednej strony wiara w to, co się robi, a z drugiej masochistyczne wystawianie się na wieczną konfrontację. Praca nad sobą boli jak cholera.
Odwiedziny w rodzinnych stronach zapewne są lokalnych wydarzeniem?
K.W.: - Powrót jest wydarzeniem, ale dla mnie. Patrzę na dystans, który przebyłem. Ale przede wszystkim odwiedzam babcię, z bratem idę na piwo, zawsze ktoś znajomy zaczepi mnie na ulicy, bo tam wszyscy się znają. Możemy wtedy pogadać o codzienności. To wszystko jest takie zwykłe i niezwykłe jednocześnie. Ludzie widzą, że jestem od nich, że mi palma nie odbiła.
Do Warszawy przyjechałeś w pogoni za marzeniami?
K.W.: - W pogoni za marzeniami to ja zdawałem do szkoły teatralnej. Filmy oglądane tonami na VHS’ach namieszały mi ostro w głowie. Chciałem być ninja, Bruce’m Lee. Gdy zostałem aktorem, okazało się, że w tym zawodzie tylko czasami bywa kolorowo.
A kiedy było najciężej?
K.W.: - Półtora roku temu miałem poważny wypadek, skasowaliśmy auto. To wydarzenie bardzo mnie zmieniło i trochę zniechęciło, by na co dzień prowadzić samochód. Poczułem, jak kruche jest życie i że w każdej chwili może się skończyć. Mam teraz w sobie więcej pokory.
Odnoszę wrażenie, że jesteś bardzo dojrzałym człowiekiem.
K.W.: - Przede wszystkim nie robię niczego na małpę. Staram się, by przekaz, który wysyłam do ludzi, miał sens. Niezależnie od tego, kim się jest, piekarzem, aktorem czy prezydentem, trzeba mieć idee, które się niesie. To ode mnie zależy, czy będę gadał w mediach głupoty czy nie. Chciałbym przyciągać uwagę widza rolami. Trudno o wiarygodność postaci, jeśli ważniejsze jest to, co ugotowałem albo w co się ubrałem. Więc celowo ograniczam celebrycką działalność.
Jesteś szczęściarzem?
K.W.: - Może i jestem. Ale na pewno starałem się szczęściu pomóc. Żyjemy w kraju, w którym ludziom nie jest łatwo, często nie mają powodów do uśmiechu. Jeśli dzięki moim rolom ludzie mogą choć na chwilę zapomnieć o problemach, wzruszyć się, coś zrozumieć, to jest to dla mnie sygnał, że moja praca ma sens. Ja przecież pracuję w departamencie użytku publicznego!
Anna Lipińska
50/2012