Reklama
Reklama

Wiesław Drzewicz: Gdy tylko się odezwał, Smerfy uciekały

Bywały chwile, kiedy bardziej nie cierpiał Gargamela niż Gargamel "tych okropnych Smerfów". Czy można się dziwić? Od kiedy Wiesław Drzewicz udzielił swojego głosu bajkowemu czarownikowi, prześladowcy niebieskich ludzików, nie miał spokojnego życia.

Każdy pijaczek z okolic jego bloku przy ul. Londyńskiej na warszawskiej Saskiej Kępie uważał, że już przeszedł na "ty" z aktorem i witał go ochrypłym "Ty... Gargamelu". Kiedy uruchamiał na pobliskim parkingu swojego małego fiata, co jesienią i zimą trwało dosyć długo, każdy jego ruch komentowały okrzykami zza ogrodzenia dzieciaki z przedszkola nr 178.

A może spacery z ukochaną cocker spanielką Farą nad Kanałem Wystawowym i w Parku Skaryszewskim dawały mu upragniony relaks? Tylko do spotkania pierwszej osoby, która pytała, patrząc na psa: "A co to, Klakier został w domu?".

Reklama

Nie chciał tej roli

Czasami bywało mniej miło - podczas jednego z wakacyjnych wyjazdów aktor stwierdził, że dowcipnisie przekroczyli granicę jego odporności psychicznej. Ktoś odcumował i zepchnął na jezioro w czasie wichury rower wodny, wypożyczony przez niego na cały czas pobytu. Rzecz jasna, musiał pokryć straty.

Chociaż była to ledwie połowa wczasów opłaconych w mazurskim ośrodku, zabrał żonę, psa oraz bagaże do malucha i wrócił do Warszawy. Czasem ubolewał, że jego największe osiągnięcia artystyczne są znane tylko wąskiemu gronu miłośników teatru, a popularność zawdzięcza "sztuczkom" w filmach, serialach i dubbingu.

Godził się jednak z tym, że los spłatał mu figla i kilka milionów małych oraz nieco większych Polaków od razu rozpoznaje jego charakterystyczny, jakby lekko chropowaty głos dzięki dubbingowi w "Smerfach".

Kiedy w 1987 r. reżyser Urszula Sierosławska zaproponowała mu rolę Gargamela, nikt nie przewidywał ogromnej popularności tego serialu.

"Nie bardzo chciałem się zgodzić, bo dawno nie robiłem dubbingu, ale w końcu uległem, choć charakter to ten Gargamel ma dość paskudny - mówił Wiesław Drzewicz.

- Więc staram się, żeby był sympatyczniejszy, żeby się dzieci go nie bały. Robiłem wszystko, żeby był niegroźny, a raczej zabawny i niefortunny. Po przedszkolach krąży już o nim wierszyk: 'Gdzie ty mieszkasz - w czarnym zamku, jaki herb twój - Smerfy w garnku'.

Nie ma co ukrywać, że z tego całego zamieszania czerpię też korzyści. Syn właściciela wozu, który przywozi na Saską Kępę wiejskie jajka, wybiera mi tak dorodne egzemplarze, że nie do wiary, iż kura potrafiła znieść coś tak okazałego. A mówiąc serio - uwielbiam dziecięcą widownię. To jest autentyczny, wspaniały widz. Jak mu się nie podoba, to będzie rzucał zgniłymi pomidorami. W Sosnowcu i Bydgoszczy grywałem w bajkach, może więc tę sympatię przenoszę do dubbingu".

Czytaj dalej na następnej stronie...

Od Krakowa do Torunia

Wiesław Drzewicz przyszedł na świat w 1927 r. w rodzinie zasiedziałej od pokoleń w Warszawie. Ze stolicy wyszedł po Powstaniu z ranną prawą ręką, która dokuczała mu do końca życia. I tak zaczęła się jego wieloletnia wędrówka po Polsce.

Nie narzekał, mówił, że ma cygańską duszę, co pewien czas musi więc zmienić otoczenie. W Krakowie skończył szkołę średnią. Przed maturą zorganizował mały zespół amatorski i wystawił własną sztukę "Partyzanci z Betlejem". Już wiedział, że musi być aktorem. Po studiach w krakowskiej szkole teatralnej grał w Częstochowie, Krakowie, Sosnowcu, Bydgoszczy i Toruniu. Mówił, że nie ma małych scen, bywają tylko mali aktorzy - ci, który lekceważą widzów.

Chętnie wspominał spontaniczne reakcje widowni w powojennych latach. Podczas spektaklu w Częstochowie grał w scenie bójki dwóch robotników. Gdy partner chwycił go za gardło i zaczął dusić, a Drzewicz sugestywnie rzęził, z widowni poderwała się zdenerwowana pani i, grożąc pięścią napastnikowi, krzyknęła na cały głos: "Ja ci dam, łobuzie!".

Angaż w Warszawie dostał w 1969 r. Na początku nie miał się gdzie podziać, wynajmował pokój. Dopiero po kilku latach dostał mieszkanie w bloku, liczyło 35 metrów kwadratowych. Mówił, że co prawda stołu do ulubionego ping-ponga tam nie ustawi, ale dla niego, żony i psa ten metraż wystarczy.

W warszawskim środowisku aktorskim musiał dopiero wypracować sobie pozycję. "Jak wszyscy z tak zwanego terenu, musiałem zaczynać od nowa - wspominał pan Wiesław.

- Kogo w Warszawie obchodził kiedykolwiek dorobek kogoś 'stamtąd'. Pamiętam kręcenie nosem na moje niesceniczne nazwisko, na mój wygląd. Były propozycje zmian. Jeden z reżyserów przymierzał mnie do roli. 'Może pan zdejmie okulary'. Zdjąłem. On dalej niezadowolony z wizji, wybrzydza. 'A może byśmy panu dali jakąś peruczkę? Treskę?'. Nie wytrzymałem. Wrzasnąłem głośno: 'A pocałujcie wy mnie w dupę!'. I jak tylko mogłem najszybciej, uciekłem stamtąd. Na setę".

Przez dziesięć lat grał w teatrze Józefa Szajny, wielkiego eksperymentatora. Żartował, że gdyby ktoś inny zamiast niego przez cały spektakl wisiał na linach nad sceną, nie zrobiłoby to różnicy widzom. Dodawał, że gdy recenzenci nie rozumieli nic ze spektaklu Szajny, na wszelki wypadek pisali o nim dobrze, żeby nie wyjść na tradycjonalistów. On sam cenił nowości, ale uważał, że improwizacja w chwili natchnienia udaje się tylko nielicznym, toteż trzeba wciąż doskonalić aktorski warsztat.

"Każdy z aktorów ma swój indywidualny sposób przyswajania tekstu sztuki - mówił o swojej, obsypanej nagrodami, roli Goebbelsa w "Zmierzchu demonów".

- Nigdy nie uczę się na pamięć. Po prostu myślę o postaci, którą kreuję. Tworząc postać Goebbelsa obejrzałem mnóstwo zdjęć, filmy, jak 'Upadek Berlina' i 'Życie prywatne Hitlera', czytałem wiele książek. Nauczyłem się tak kuleć, jak on kulał".

Czytaj dalej na następnej stronie...

Aktorzy, z którymi Wiesław Drzewicz pracował, uważali go nie tylko za znakomitego artystę, ale i świetnego kolegę.

"Bardzo pracowity - mówił o nim Roman Kłosowski. - Każdy spektakl był dla niego wydarzeniem, które nigdy nie przechodziło bez szczegółowego komentarza. Miał niezwykle poważny stosunek do aktorstwa, co zaszczepiał kolejnym pokoleniom. Jako kolega Wiesiu na okrągło żartował. Kiedy wracałem do garderoby, nigdy nie wiedziałem, co tym razem mnie spotka. Zdarzało się, że nagle zapałki leżące przed lustrem wybuchały lub z szafy wypadał jakiś skrzeczący przeraźliwie gadżet".

Marek Kępiński, wicedyrektor teatru Syrena, także wspominał zamiłowanie Drzewicza do robienia bliźnim niespodzianek. To mogła być przyczepiona do auta kolegi ręka wystająca z bagażnika albo podłożona w garderobie drewniana kanapka.

Gdy pan Wiesław jako Gargamel wychodził na scenę teatru, było pewne, że zaraz wydarzy się coś, czego nie ma w scenariuszu. Na przykład, niespodziewanie na aktorów lub publiczność zaczynała się lać woda...

Mam tylko kilka minut

Jak na aktora zajętego w teatrze Wiesław Drzewicz dużo grał w filmach. Lista jego ról jest imponująca, bo pojawił się w ponad 80 filmach, serialach i spektaklach telewizyjnych. Zwykle kreowani przez niego bohaterowie to postacie drugoplanowe, ale zapadające w pamięć. To najlepszy dowód jego wielkiego talentu.

"Aktor grający główną rolę może sobie pozwolić na słabszą scenę, bo ma szansę odbić to w innym momencie - mówił. - Ja muszę w ciągu paru minut wygrać wszystko, powiedzieć maksymalnie wiele o danej postaci".

Czasem epizod się rozrastał. W pierwszej polskiej telenoweli "W labiryncie" aktor miał się pojawić gościnnie, a zrobił takie wrażenie, że dołączył do obsady na stałe. Jego bohater Leon Guttman stał się ulubieńcem widzów.

Na początku 1996 r. aktor zaczął chorować. Od lat dużo palił i nie umiał zerwać z nałogiem. Kiedy po zwolnieniu zjawił się w teatrze z wynikami naświetlań, wyglądał dobrze, po swojemu żartował. Wydawało się, że sytuacja jest opanowana, chociaż było oczywiste, że walczy z nowotworem.

Odszedł tuż przed nadejściem nowego, 1997 roku. W tym samym momencie w czasie sylwestrowego spektaklu w teatrze Syrena na kilka minut z niewyjaśnionych przyczyn przestała działać cała aparatura nagłaśniająca. Do dzisiaj nie wyjaśniono, co takiego się stało.



Życie na Gorąco Retro
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Polecamy