Włodzimierz Wander: Czy jeszcze pamięta ich twarze?
Niebiesko-Czarni, Polanie, Wanderpol – to tylko niektóre zespoły współtworzone przez saksofonistę i brata słynnej prezenterki. Dziś pamięta o nim niewielu, a to przecież prekursor polskiego rock and rolla. Ze Stanów Zjednoczonych płyną smutne wieści o stanie zdrowia muzyka. Włodzimierz Wander (80 l.) walczy z nieuleczalną chorobą...
"Poznałem Włodka Wandera w 1986 r. Przyjechałem do Chicago na jego zaproszenie, ponieważ potrzebował perkusisty do swego zespołu, grającego w Cardinal Club, którego zresztą był właścicielem” – wspomina w magazynie Życie na Gorąco Retro" Andrzej Dylewski, znany z popularnego w latach 80. zespołu rockowego Mech, a przede wszystkim z Lady Pank.
Dbał o muzyków, płacił na czas
Nazwisko Włodzimierza Wandera nie było mu obce – trudno było go zresztą nie znać. Wander był ważną postacią polskiego rock and rolla w jego pionierskich latach.
Od połowy lat 70. mieszkał w Chicago. W Cardinal Club, jednym z najważniejszych wtedy polskich klubów w Stanach Zjednoczonych, występowała cała rzesza polskich artystów, zarabiając prawdziwe pieniądze w twardej walucie. Byli wśród nich m.in. Majka Jeżowska z ówczesnym mężem Tomem Loganem, Stefan Friedman, Krystyna Prońko, Karin Stanek, Krzysztof Krawczyk, Helena Majdaniec, Czesław Niemen, Stan Borys i Piotr Fronczewski.
"Piotr wykonywał monologi, wiersze i piosenki teatralne, skierowane głównie do starszej Polonii i przez nią przyjmowane rzęsistymi oklaskami" – wspomina Dylewski.
Pewnego wieczora Włodzimierz Wander namawiał aktora do zaśpiewania piosenek sygnowanych pseudonimem Franek Kimono, bardzo popularnych wówczas w Polsce. Fronczewski wzbraniał się jednak, uzasadniając to jednorazowym charakterem przedsięwzięcia i tym, że... nie pamięta już tekstów.
"Nie minął tydzień, a w Cardinal Club odbyła się nieformalna światowa prapremiera Franka Kimono Live” – opowiada Dylewski.
Program cieszył się w Chicago wielką popularnością, a Piotr Fronczewski został w Wietrznym Mieście trzy miesiące dłużej.
Włodzimierz Wander miał opinię dobrego szefa. Płacił terminowo, dbał o swoich muzyków i warunki ich pracy. Dylewski:
"W klubie był niezastąpiony. Musiał być na scenie, przywitać gości i znajomych, wypić drinka lub brudzia, wygłosić swoją słynną dyżurną sentencję: »No to, chłopy, na zdrowie, bo tak młodo już się nie spotkamy« i wreszcie – osobiście rozliczyć kasę.
Często zwracał się do znajomych »bracie«, może dlatego, że pochodził z Łodzi, gdzie ludzie się tak do siebie zwracają".
Czytaj dalej na następnej stronie...
Limit prędkości ponad dwukrotnie
Włodzimierz Wander przyjaźnił się z wieloma artystami, grającymi w jego klubie.
Na przykład z Krzysztofem Klenczonem, bodaj najbardziej znanym polskim muzykiem, który osiedlił się w Chicago.
"Włodek opowiadał mi, jak kiedyś ścigali się na Belmont Avenue, gdzie limit prędkości wynosił 35 mil na godzinę, a oni przekroczyli 70 i jakoś ich nie złapali. Może dlatego, że była piąta nad ranem?" – śmieje się Andrzej Dylewski.
On sam również bywał w kolejnych domach Wandera (pamięta ich chyba pięć) i poznawał jego kolejne żony.
Wander występował na charytatywnym koncercie w klubie Milford w nocy z 25 na 26 lutego 1981 r. – jak się okazało – ostatnim, na którym zagrał i zaśpiewał Klenczon.
Jego droga powrotna do domu rozpoczęła się właśnie przy Belmont Ave. Po drodze mieli wypadek (Klenczon jechał wtedy z żoną, Alicją).
Artysta zmarł w szpitalu dwa miesiące później. W latach 70. i 80. polskich klubów w Chicago było kilkanaście: Leśna Cisza, Orbit, Maryla Polonaise, ale to Cardinal Club był z nich wszystkich najlepszy.
"Były to czasy, gdy w restauracjach polonijnych grano głównie do kotleta muzykę ludową z wyjątkami na przeboje Ireny Santor, Haliny Kunickiej lub gwiazd tego formatu z Polski. Również zapotrzebowanie na zespoły do klubów i na dancingi było większe. Muzycy mieli zatrudnienie nierzadko przez cały tydzień, a na pewno od czwartku do niedzieli” – wspomina.
Większość klubów zakończyła działalność w latach 90. ubiegłego wieku. Swoje podwoje zamknął też Cardinal. Wiele lat później, gdy Dylewski prowadził w Chicago studio nagraniowe Media Sound, podczas rozmowy z Wanderem usłyszał: "Wiesz, nie mam swojej płyty solowej. Tylko te z Polanami i Niebiesko-Czarnymi. Chciałbym mieć własną solową. Może nagrałbym coś u ciebie?”
Tak powstała płyta z największymi przebojami lat 60. i 70. zatytułowana "Włodek Wander instrumentalnie”.
Oprócz klubu Cardinal muzyk miał jeszcze inną pasję muzyczną: dixieland. Dlatego na początku 2000 r. założył zespół pod nazwą Dixie Kings.
Andrzej Dylewski twierdzi, że „zamiłowanie do tego gatunku jazzu Włodek przeniósł jeszcze z Łodzi”.
Dixie Kings grali w klubach, na prywatnych przyjęciach, bankietach.
O chorobie Wandera przeczytasz na następnej stronie...
Czy jeszcze pamięta ich twarze?
"Raz miałem okazję grać z tym zespołem na statku wycieczkowym, kursującym po Chicago River, i wszystko byłoby pięknie, gdyby nie wypłata. Włodek wręczył nam czeki, które przy nas wypisywał. W pewnym momencie ktoś z zespołu zauważył: «Włodziu, to aż taki bonus mamy dzisiaj?». Okazało się, że do sum dopisał o jedno zero za dużo...”.
Być może był to jeden z symptomów jego choroby. „Na saksofonie był sprawny i często angażowano go do nagrań. Tak było do momentu, gdy nagrywaliśmy ścieżkę dźwiękową do serialu »Ameryka Marzeń«. Wtedy już coś z nim było nie tak” – wspomina Dylewski.
Od pewnego czasu 80-letni artysta przebywa w specjalistycznej klinice pod dobrą opieką. Odwiedzają go przyjaciele. Ale nikogo nie rozpoznaje.
Troskliwie dogląda ojca córka Dominika.
"Mam cichą nadzieję, że gdy ten artykuł dotrze do Włodka, może sobie przypomni najlepsze lata w Cardinal Club” – zamyśla się Andrzej Dylewski.
***