Zbigniew Buczkowski wychował się bez ojca. Jego tragiczna śmierć zmieniła wszystko
Zbigniew Buczkowski (68 l.) wychował się bez ojca, który zginął w wypadku lotniczym, więc sam jest nadopiekuńczy. Choć jego dzieci są już dorosłe, często do nich dzwoni i dopytuje, co słychać.
Zagrał w ponad trzystu filmach, ale to rola męża i ojca jest dla niego najważniejsza. W rozmowie z "Dobrym Tygodniem" Zbigniew Buczkowski opowiada o swojej największej miłości - żonie Jolancie. Zdradza też, czego w życiu najbardziej żałuje.
Stałość w uczuciach to rzadkość w artystycznym świecie. Tymczasem pan od 38 lat jest wzorowym mężem.
Utarło się, że każdy aktor ma po kilka żon. Ja jestem jednak najlepszym przykładem, iż są wyjątki. Na początku nie chciałem się żenić. Było mi dobrze w kawalerskim stanie. Sądzę jednak, że jeśli człowiek spotka już tę właściwą, jedyną osobę i podejmie decyzję o ożenku, to powinien być konsekwentny. Obiecałem sobie, że będę tę kobietę zawsze kochał i się nią opiekował. Nadal jesteśmy bardzo w sobie zakochani i tworzymy szczęśliwą rodzinę.
Jakim jest pan mężem?
Troskliwym i pragmatycznym. U mnie wszystko musi być zaplanowane, dobrze współgrać ze sobą. Jeśli wyjeżdżamy na jakąś wycieczkę w daleki świat, to organizuję podróż w stu procentach. Żona wie wtedy, że zawsze może na mnie liczyć.
A tatą był pan surowym?
Raczej niezwykle opiekuńczym. Może to wzięło się stąd, że wcześnie straciłem swojego ojca. Gdy podrosłem, brakowało mi go, zazdrościłem innym chłopcom, którzy grali z ojcami w piłkę. Kiedy zostałem rodzicem, to bardzo poważnie podszedłem do tej roli. Całe życie dbałem o pociechy i dbam, starałem się, żeby skończyły studia. Dzięki nim mam dla kogo żyć, mam wspaniałą rodzinę, w tym cudowne wnuki. Najstarszy w tym roku kończy sześć lat. Żona mi powtarza, że jestem nadopiekuńczy. Śmieje się, że ciągle dzwonię, wypytuję, co słychać. Mój syn nawet powiedział mi kiedyś: "Tato, ja jestem już dorosły, nie przejmuj się tak". Taki jednak zawsze byłem i jestem.
Z czego jest pan najbardziej dumny w życiu?
Przede wszystkim z tego, że mam taką wspaniałą rodzinę. Jestem też szczęśliwy, że udało mi się osiągnąć swojego rodzaju sukces zawodowy. Przecież nawet w najskrytszych marzeniach nie myślałem, że zostanę aktorem i do tego docenianym, że będę miał cudownych przyjaciół.
Podobno wcale nie zamierzał pan zostać aktorem.
Nigdy nie myślałem, że nim będę. Chciałem śpiewać. W moim rodzinnym domu żyło się bardzo skromnie. Po tragicznej śmierci ojca, kapitana lotnictwa, mama postanowiła, zorganizować katolicką ceremonię pogrzebową. Z tego powodu dostaliśmy dużo niższe odszkodowanie niż rodziny innych pilotów, którzy zginęli w tej katastrofie. Nie przelewało się. Jednak mama wychowała nas na porządnych ludzi. Jako samotna kobieta chciała, żebym miał konkretny fach w ręku, bo uważała, że wtedy poradzę sobie w życiu. Nie zauważyła, że jestem uzdolniony artystycznie. Skończyłem więc technikum mechaniczne, a zdobyte tam umiejętności przydają się do dziś. Jestem "złotą rączką". Moja żona ostatnio poprosiła mnie nawet, żebym skleił jej but. To mnie rozśmieszyło, bo ona naprawdę wierzy, że ja wszystko potrafię zrobić.
***
Czytaj więcej na kolejnej stronie:
To przypadek zorganizował pana życie zawodowe?
Można tak powiedzieć. Mieszkałem w pobliżu wytwórni filmowej na ulicy Chełmskiej. Pewnego dnia moja sąsiadka, która statystowała w filmach, zabrała mnie ze sobą. Bardzo mi się tam spodobało, a poza tym to był swego rodzaju sposób na życie. Jako chłopak mogłem realizować marzenia. Za statystowanie dostawałem wynagrodzenie. Na dzisiejsze czasy kwotę około 100 złotych, ale dla takiego dzieciaka to był prawdziwy majątek. Przeliczało się pieniądze na cukierki i to te prawdziwe - czekoladowe. Mogłem sobie ich kupić całą torbę.
Do której roli ma pan szczególny sentyment?
Jest ich sporo, ale muszę wymienić oczywiście Henia w serialu "Dom". Andrzej Mularczyk napisał ją właśnie dla mnie. Wyjątkowe były też "Dziewczyny do wzięcia". Zagrałem tam epizodzik i zaśpiewałem piosenkę "Si bon, si bon". Stała się na tyle moim znakiem rozpoznawczym, że niektórzy, a zwłaszcza Zdzisiek Maklakiewicz i Janek Himilsbach, nie mówili do mnie Zbyszek, tylko Sibon.
A jest coś, czego pan żałuje?
Tak, że nie nauczyłem się grać na gitarze. Miałem kumpla, który to robił, a ja śpiewałem. Był nawet pomysł, żeby założyć zespół. Teraz sobie myślę, że gdybym brał lekcje gry na tym instrumencie, to poszedłbym w kierunku muzyki. Może wtedy znałaby mnie Pani nie jako aktora, Zbyszka Buczkowskiego, tylko muzyka o pseudonimie Sibon.
A jak Zbigniew Buczkowski spędza czas, gdy akurat nie pracuje?
Inni ludzie, jadąc na urlop, całkowicie się wyłączają, nastawiają się tylko na relaks. Ja tak nie umiem! Ciągle o czymś myślę. A to o dzieciach, a to o tym, co moglibyśmy jeszcze zrobić z wolnym czasem oprócz tego, co już robimy. Zupełnie nie wyobrażam sobie siebie leżącego na przykład na plaży.
Odniósł pan sukces zawodowy, ma wspaniałą rodzinę, wiernych przyjaciół. Można czegoś jeszcze panu życzyć?
Jestem w tym wieku, że życzyłbym sobie przede wszystkim zdrowia. I tego, żeby ludziom nadal sprawiało przyjemność oglądanie mnie na ekranie. Miałem kiedyś ciotkę, która zdobyła popularność w Ameryce. Przyjechała do Polski i dowiedziała się, że jestem aktorem. Z wielkim przejęciem powiedziała mi wtedy "Zbysiu, szanuj ludzi, bo ty jesteś dla nich. To, kim teraz jesteś, zawdzięczasz właśnie im". Może dzięki tym słowom nigdy nie czułem się gwiazdą. Jestem jaki jestem i taki pozostanę.
***
Zobacz więcej materiałów wideo: