Zbigniew Wodecki o żonie: Gdyby nie tryb mojej pracy, pewnie byśmy się pozabijali
W środowisku ma opinię niestałego w uczuciach, a jednocześnie dobrego męża i ojca. Co z tego jest prawdą?
Na pierwszy rzut oka Zbigniew Wodecki (65) to okaz zdrowia. Niestety to nie do końca prawda. Artysta zmaga się z poważnymi chorobami. Na szczęście wciąż może występować.
W show-biznesie coraz więcej małżeństw kończy się rozwodem. Pan i żona jesteście od 45 lat zgodną parą. Jaka jest recepta na udany związek z artystą?
Zbigniew Wodecki: Nieskromnie powiem, że jestem zbyt popularny, żeby pozwolić sobie na jakieś niestosowne zachowania. W dzisiejszych czasach nic się nie ukryje. Czasami chciałaby dusza do raju, ale trzeba się liczyć z konsekwencjami. A tak poważnie, nie miałem czasu na romanse, bo po pierwsze byłem nieśmiały i zawsze zawstydzony w kontaktach z kobietami. Poza tym byłem skoncentrowany na robieniu kariery i zarabianiu na dom.
Na szczęście dość szybko spotkał pan na swojej drodze Krystynę, z wykształcenia geologa, która została pana żoną.
Z.W.: - Krysię poznałem w "Piwnicy Pod Baranami", gdy miałem 20 lat. Od kilku lat grałem w zespołach i jeździłem po świecie. W ciągu roku byłem w domu zaledwie przez cztery miesiące. Kiedyś z żoną doszliśmy do wniosku, że dzięki temu, iż tak często byłem nieobecny, nasz związek tak długo trwa. Gdyby nie tryb mojej pracy, pewnie byśmy się pozabijali, bo mamy zupełnie inne charaktery. A tak nie wchodzimy sobie w drogę i dzięki temu jesteśmy do dziś szczęśliwi.
Czy wokalno-instrumentalne popisy wciąż sprawiają panu przyjemność?
Z.W.: - W moim wieku i w mojej branży brak możliwości wychodzenia na scenę można by przyrównać do sytuacji, w której ktoś odebrał nam atrakcyjną kobietę. Cieszę się, że mając 65 lat wciąż mam siłę grać na trąbce i występować. Gdyby nagle tej sceny zabrakło, straciłbym sens życia. Ona jest dla mnie jak powietrze. Popisuję się na niej od piątego roku życia i ciągle sprawia mi to przyjemność. Muzyka jest moją wielką miłością.
Niestety, ta miłość przysporzyła panu problemów ze zdrowiem?
Z.W.: - To prawda. Gdyby nie serce, wszystko byłoby w porządku. Mam migotanie przedsionków i lekką rozedmę płuc, codziennie muszę przyjmować leki, ale jakoś daję radę. Te dolegliwości zawdzięczam graniu na trąbce, która wbrew pozorom jest ciężkim, dętym instrumentem. Ale gdy stoję przed publicznością, nie myślę o sobie.
Aż trudno uwierzyć, że w maju skończył pan 65 lat. Urodziny były huczne?
Z.W.: - Świętuję codziennie to, że udaje mi się "D" wyciągnąć ponad skalę. Nie ma co szaleć. Za często jestem na służbowych bankietach, żeby czerpać z nich radość prywatnie.
Pana dzieci próbowały szczęścia w muzyce, ale ostatecznie nie poszły w tę stronę. Córka Joanna (44 l.) jest charakteryzatorką, Katarzyna (42 l.) ukończyła liceum plastyczne i produkcję filmową, a syn Paweł (40 l.) pracuje jako rehabilitant.
Z.W.: - Sięgały po instrumenty, ukończyły nawet tę samą szkołę muzyczną, do której chodziłem. Nie zmuszałem ich do tego, a wręcz przeciwnie nawet odradzałem, bo doskonale wiem, jak ciężkie jest życie muzyka.
Może pana następcami będą w przyszłości wnuki? W końcu ma ich pan aż piątkę!
Z.W.: - Leo i Lily chodzą do szkoły muzycznej. Czas pokaże, czy muzyka jest faktycznie ich pasją. Świat się nie zawali, jeśli rzucą instrumenty w kąt.
Martyna Rokita