Zbigniew Wodecki zmęczony śpiewaniem: Ludzie wolą dziś disco polo!
Trudno umówić się z nim na wywiad, bo Zbigniew Wodecki (66) ciągle jest w drodze. To jeden z najbardziej rozchwytywanych polskich muzyków. Spotykamy się w warszawskim Teatrze Polskim. Przy kawie rozmawiamy o dzieciństwie, tęsknotach i rodzinie.
Artysta z 40-letnim dorobkiem muzycznym dostaje Fryderyka za najlepszy album pop. I co ma pan na swoje usprawiedliwienie?
- Cóż mogę powiedzieć... Miałem trochę ukryty żal, że ani razu do tej pory nie zdobyłem tej nagrody. I nie ceniłem jej, bo przecież nie ceni się nagród, których się nie dostaje. Potem sobie ten żal wybiłem z głowy, bo to nie jest nagroda za obecność, a za płytę.
Nie każdemu piosenkarzowi z tak długim stażem na scenie, udaje się wydać dobrą płytę.
- Tego nie wiem, bo się tym nie interesuję. A tak w ogóle to ja nie jestem piosenkarzem.
Tylko?
- Muzykiem. I do tego zawodu byłem przygotowywany od dziecka. Kiedy skończyłem 5 lat, zacząłem uczyć się gry na skrzypcach.
Podobno nie lubił pan tych lekcji muzyki.
- Nie przepadałem zbytnio. Wolałem bawić się z rówieśnikami, niż przez wiele godzin ćwiczyć. Nie lubiłem publicznych wystąpień, tego całego napięcia, kiedy wystrojony jak stróż w Boże Ciało, gram w ciszy, a dorośli uważnie słuchają.
I podobno uciekał pan z tych lekcji?
- Pewnie, szczególnie jak byłem nastolatkiem. W ogóle się nie uczyłem. Z tego też powodu wyrzucili mnie z liceum muzycznego. Byłem łobuzem i leniem. Wychowałem się na krakowskich Rakowicach obok lotniska. I to tam szalałem z chłopakami, wśród hangarów i samolotów.
A jednak zrobił pan niebywałą karierę estradową.
- To wydarzyło się przez przypadek, tak jak wiele historii w moim życiu.
Na przykład?
- To, że mogłem poznać Marka Grechutę i grać w zespole Ewy Demarczyk. Jak mnie wyrzucili z liceum, poszedłem do zawodowej szkoły muzycznej. Bo gdzieś musiałem pójść. I tam spotkałem Marka Grechutę. Zbierał ludzi do zespołu Anawa. Kiedyś na nasz występ przyszła Ewa Demarczyk. I zaproponowała mi współpracę.
A kiedy poczuł pan potrzebę śpiewania?
- Wszystko zaczęło się od restauracji "Parkowa" w Świnoujściu, gdzie dorabiałem śpiewając. Miałem 21 lat, ożeniłem się. W tej restauracji był akurat reżyser programu "Wieczór bez gwiazdy". Znał mnie tylko jako skrzypka, a jak usłyszał, że umiem śpiewać, zaprosił do udziału. Zacząłem śpiewać częściej. A w 1972 roku wystąpiłem na festiwalu w Opolu.
Pan ćwiczył wcześniej głos?
- Nigdy. I uważam, że jak ktoś umie śpiewać, to już nic nie musi majstrować przy głosie.
Pan wyśpiewał wiele nagród i hitów - "Zacznij od Bacha", "Izolda", "Z Tobą chcę oglądać świat". Postawiłabym za to panu pomnik!
- Dziękuję za te miłe słowa. Choć mam wrażenie, że ludzie wolą dziś disco polo. Ja też jestem już trochę zmęczony tym śpiewaniem. Teraz już ciągnie mnie tylko do komponowania, do aranżacji.
Nie tęskni pan za latami siedemdziesiątymi?
- Tęsknię za młodością, za smakiem kefiru z tamtych lat, za tym całym wariactwem. Ale z drugiej strony cieszę się, że nie muszę już walczyć o pozycję na scenie muzycznej, że teraz już tylko odcinam kupony.
I pan ciągle jest w podróży, żyje na walizkach, wciąż pan koncertuje, nagrywa?
- Gdybym miał teraz zakończyć karierę i po czterdziestu latach nagle zostać w domu i zacząć prowadzić życie zwykłego emeryta, to bym albo zaraz umarł, albo zwariował. Mnie przy życiu trzyma adrenalina.
Pan nie czuje się czasem wypalony?
- Nie. To jest mój zawód, hobby, moja wielka pasja.
To jak dziś wygląda pana dzień?
- Zwyczajnie. Wstaję rano, jem szybkie śniadanie, sprawdzam gdzie mam koncert, ile kilometrów muszę pokonać i o której mam wyjechać, żeby się nie spóźnić. Ciągle pracuję.
A jak z pana zdrowiem?
- Mam się dobrze. Oczywiście wciąż doskwiera mi rozedma płucna, ale to jest normalne jeśli ktoś zawodowo gra na trąbce.
Podobno dla zdrowia robi pan przed koncertem pompki?
- Był taki czas, że robiłem codziennie sto pompek. Jednak już nie robię, bo mi się odechciało. Nie mogę też uprawiać sportów wyczynowych, bo jako muzyk muszę szczególnie dbać o zęby, palce. Wolę każdą wolną chwilę przeznaczać na szlifowanie gry na instrumentach.
W jednym z wywiadów mówił pan, że w młodości, kiedy pana kariera nabierała pędu, rzadko bywał pan w swoim krakowskim domu. A jak jest dziś?
- Jak tylko mam więcej czasu, to jestem w Krakowie. Ale widzi pani, że tego czasu jest wciąż mało, bo wciąż pracuję.
Pana dorosłe dzieci - Joanna, Katarzyna i Paweł - kibicują panu w tej niezwykłej muzycznej podróży?
- A skąd. Mają swoje życia, swoje rodziny i dzieci. Rzadko się ostatnio widujemy. Myślę jednak, że gdy jestem doceniany za swoją pracę, to one się cieszą.
Pana dzieci nie zostały muzykami, choć chodziły do szkół muzycznych.
- Nie, ale nie chciałbym o nich opowiadać. To są dziś dorosłe osoby i chronią swoje prywatne życie. Ja to szanuję.
A jaka jest recepta na udany związek, który trwa u pana już 46 lat?
- Nie odpowiem na to pytanie, bo przestało mnie to interesować.
Trudno dziś namówić pana na zwierzenia. Nie uchyli pan rąbka tajemnicy?
- Wszyscy pytają mnie o moją rodzinę, wnuki, a ja wolę mówić o muzyce, o tym, że właśnie przygotowuję się do występu na festiwalu Open’er, gdzie wraz z zespołem Mitch & Mitch zagram utwory z płyty "1976: A Space Odyssey", od której zaczęliśmy rozmowę.
A kiedy przyjdzie czas na nową płytę Zbigniewa Wodeckiego?
- Właśnie nad nią pracuję. Bardzo bym chciał, aby premiera była jeszcze w tym roku, jednak nie wiem czy to mi się uda.
Rozmawiała: Anna Jaworska