Zbyszek Buczkowski wyznaje: Uratowałem Jacqueline Kennedy
Miał wtedy 20 lat, a sierpniowy dzień 1971 roku zapamiętał na długo. - O wizycie Jacqueline w Polsce dowiedziałem się od mamy, która pracowała w LOT. Chciałem zobaczyć tę legendarną kobietę, żonę zastrzelonego prezydenta USA - mówi "Dobremu Tygodniowi" Zbigniew Buczkowski (67 l.).
Jacqueline Kennedy-Onassis (była już żoną greckiego miliardera) przyleciała do Warszawy na pogrzeb Edmunda Radziwiłła, szwagra siostry, Lee Radziwiłł. Po nabożeństwie w kościele ojców Bernardynów, kondukt udał się na pobliski cmentarz Czerniakowski, gdzie zgromadziły się tłumy ciekawskich. Wśród nich był Buczkowski, który niedaleko mieszkał.
- W pewnej chwili Jacqueline wyszła sama przed bramę cmentarza. Ludzie zaczęli na nią napierać i tak wylądowała na polu w kartoflach. Widząc to, ruszyłem jej na pomoc - opowiada.
Tam, gdzie dziś stoi galeria handlowa, było pole, a ulicą jeździł tramwaj. - Krzyknąłem, by ludzie się rozstąpili. Podszedłem do niej, chwyciłem pod ramię i wskoczyliśmy do tramwaju. Przejechaliśmy jeden przystanek, bo zaraz była pętla. Tam już dogonił nas samochód ambasady amerykańskiej - wspomina.
Ubrany był wtedy w czarną skórzaną marynarkę, którą kupiła mu mama. Wysoki, postawny, wyglądał jak bodyguard. Ktoś z ambasady zaprosił go, by również wsiadł do auta i pojechał z nimi. Odmówił, nie znał języka. Po tym zdarzeniu zaczął uczyć się angielskiego, a na pamiątkę ma zdjęcie, na którym idzie pod rękę z Jacqueline.
- Pachniała Zachodem - wzdycha.
***
Zobacz więcej materiałów: