Zygmunt Chajzer w poruszającym wywiadzie. "To nigdy nie przestanie boleć"
W październiku Zygmunt Chajzer (63 l.) ponownie zostanie dziadkiem. Bardzo się cieszy, ale w sercu wciąż czuje ogromny ból po stracie ukochanego Maksa.
Wiele rzeczy w swoim życiu zrobiłby pan dziś inaczej?
- Myślę, że nie. Nie ma ludzi idealnych. Każdy robi rzeczy i mądre, i głupie. Najważniejsze, by wyciągać wnioski i drugi raz nie popełnić tego samego błędu. Takiego podejścia do życia nauczyłem się dzięki uprawianiu sportu. Przecież można przegrać mecz, ale wygrać całe zawody.
Co jeszcze zawdzięcza pan swojej pasji?
- Grałem w siatkówkę. Sport był dla mnie sposobem na awans. Jestem chłopakiem z Pragi, z dalekich przedmieść. Na moim Zaciszu w latach 50. nie było bieżącej wody, tylko studnia. A w klubie mieliśmy prysznic. Mogłem wyjeżdżać na obozy sportowe. Kształtował się też mój charakter. Nauczyłem się odpowiedzialności, dyscypliny, ciężkiej pracy, niezałamywania się porażkami.
Chyba jest pan życiowym optymistą. A jaka jest pana żona Dorota?
- W wielu momentach nie bałem się podejmować wyzwań. Czasami trzeba zaryzykować, być konsekwentnym i dążyć do celu. Dorota chyba z jeszcze większym optymizmem patrzy na świat. Jest pozytywnie nastawiona do życia i nawet w trudnych sytuacjach potrafi znaleźć coś krzepiącego. Nie zwraca uwagi na błahostki. Często się uśmiecha i ma duże poczucie humoru. Ja bardziej o wszystko się martwię. Doskonale się dobraliśmy. Nie pamiętam, by w naszym domu były jakieś poważne kłótnie czy awantury.
Jakim wartościom pan hołduje i co chciał Pan przekazać swoim dzieciom?
- Dla mnie bardzo ważny jest przede wszystkim szacunek dla drugiego człowieka bez względu na to, kim jest, jaki ma kolor skóry czy wyznanie. Liczy się uczciwość, odpowiedzialność, empatia, niesienie pomocy innym.
Jako ojciec stosował pan klapsy w wychowaniu?
- Raz się zdarzyło, kiedy Filip zupełnie wyprowadził mnie z równowagi. Był wtedy w szkole podstawowej. Potem żałowałem swojego zachowania, bo przemoc nie jest dobrą metodą. W domu byłem taką instancją ostateczną. W momencie kiedy Filip się buntował, gdy były spory między nim a mamą, wtedy wkraczałem.
Za co dzisiaj podziwia pan swego syna?
- Za całokształt. Myślę, że jest dobrym człowiekiem, dobrym dziennikarzem. To dowcipny, inteligentny facet. Mądrze prowadzi swoją drogę zawodową. Świetnie wybrał i sprawdza się w tym, co robi. Jestem z niego bardzo dumny.
O córce Weronice zwykle niewiele pan mówi. Dlaczego?
- To skromna, nieśmiała i skryta osoba w przeciwieństwie do Filipa, który jest otwarty, kontaktowy. Kiedy była mała, najchętniej chowała się za mamę albo za tatę. Zaraziłem ją miłością do siatkówki. Możemy z żoną cieszyć się jej obecnością, bo mieszka jeszcze z nami.
Za to z najstarszą córką kontakt ma pan dość utrudniony?
- Mamy bardzo dobre relacje, choć nie są one codzienne z racji odległości. Moja była żona z 3-letnią wówczas Karoliną wyjechała do Szwecji. Wyprawa do Skandynawii w latach 80. była dla mnie kosztowna i skomplikowana. Jechałem najpierw pociągiem, potem promem. Mimo to starałem się odwiedzać córkę, wysyłałem jej książeczki dla dzieci w języku polskim. Do dziś niektóre zachowała. Obecnie na szczęście świat się bardzo skurczył, do Malmö lecę godzinę z minutami.
A Karolina zagląda do Polski?
- Córka jest dyrektorem szkoły przygotowującej emigrantów do pracy w Szwecji. Teraz ma wakacje i właśnie przyjechała z całą rodziną, mężem, teściową i moimi wnukami: 9-letnią Ebbą i 8-letnim Jonem. Chcą zwiedzić Kraków i Wieliczkę. Karolina bardzo lubi się z Filipem i Weroniką. Wszyscy byliśmy w Szwecji na jej ślubie. Wielkie przeżycie.
Wnuki mówią po polsku?
- Troszkę. Cieszę się, że przyjeżdżają, bo kilka nowych słów i zwrotów wejdzie im do głowy.
Dwa lata temu dotknęła pana ogromna tragedia. W wypadku samochodowym zginął pana 9-letni wnuk Maks.
- To nigdy nie przestanie boleć. W moim życiu Maks jest cały czas obecny. Był cudownym, fantastycznym dzieckiem. Tak naprawdę to największa miłość mojego życia. Byliśmy bardzo blisko, spędzaliśmy ze sobą dużo czasu, mieszkaliśmy razem, bawiliśmy się, odbierałem go ze szkoły. Tego wszystkiego nie da się zapomnieć. Maks jest w mojej głowie, myślach, wspomnieniach i w sercu. I zawsze tak będzie.
Filip po stracie syna zbliżył się do Boga. Panu też wiara dała pocieszenie?
- Największe wsparcie dostałem od żony, rodziny, przyjaciół. Ich bliskość była dla mnie najważniejsza. Jestem osobą wierzącą, natomiast nie żyję blisko z Kościołem. Oczywiście mam świadomość obecności Boga, ale wolę bezpośrednią z nim rozmowę.
Filip w ostatnim wywiadzie wspominał, że kiedy mama ciężko zachorowała, modliliście się w sanktuarium Matki Boskiej Gietrzwałdzkiej, a żona piła wodę z cudownego źródełka.
- To miejsce ma niezwykłą atmosferę. Dorota cierpiała wówczas na wrzody żołądka. Czy sama modlitwa i woda ze źródełka by wystarczyły do ich wyleczenia? Tego nie wiem. Żona wzięła udział w eksperymentalnym programie medycznym. Terapia antybiotykowa trochę trwała, ale chorobę szczęśliwie udało się zwalczyć.
W październiku znowu zostanie pan dziadkiem...
- Wielka radość. Widzę szczęście syna i to jest budujące, że potrafi po tej tragedii dalej iść przez życie i cieszyć się. Z drugiej strony trochę się niepokoję, jak to będzie, bo cały czas myśli wracają do Maksia. Ale sądzę, że gdyby wnuk tutaj był, też bardzo cieszyłby się z narodzin braciszka.