Reklama
Reklama

Nazwali go "Władcą much". Bogdan Arnold mordował bez skrupułów

W latach 60. XX wieku w Katowicach zaczęły znikać w niewyjaśnionych okolicznościach pracownice seksualne. Prawda o ich bestialskiej śmierci wyszła na jaw, dopiero gdy odór i robactwo doprowadziły do kresu wytrzymałości sąsiadów ich mordercy. Bogdan Arnold († 35 l.) vel Władca much został skazany za zabójstwo ze szczególnym okrucieństwem czterech kobiet. Co o nim wiemy?

Patrząc dziś na zdjęcia Bogdana Arnolda, trudno uwierzyć, że za tą poczciwą i - zdawałoby się - łagodną twarzą kryje się umysł zdolny do zaplanowania i przeprowadzenia tak masakrycznych zbrodni. I to nie jednokrotnie, a co najmniej cztery razy!

Nazywano go Władcą much ze względu na robactwo, które zalęgło się w jego mieszkaniu w Katowicach pod adresem Dąbrowskiego 14/9. Owady te żerowały na rozczłonkowanych szczątkach ofiar mordercy - prostytutek zwabianych przez Arnolda do jego mieszkania.

Udowodniono mu zabójstwo czterech kobiet, ale śledczy utrzymywali, że ofiar mogło być więcej. Od ciał kobiet odcinał głowy, stopy i dłonie, a pozostałe pocięte elementy wrzucał do roztworu chloru i przetrzymywał we własnym mieszkaniu.

Reklama

Z pozoru zwyczajny człowiek. Co wiemy o Bogdanie Arnoldzie?

Urodzony w 1933 roku w Kaliszu Bogdan Arnold pochodził z bardzo religijnej, inteligenckiej rodziny. Podczas procesu w sądzie, przeciwko niemu zeznawał własny ojciec. Nie potwierdzał on rewelacji syna dotyczących rzekomego wykształcenia elektrycznego i zdania matury, a także wskazywał, że już od dziecka jego syn miał zapędy sadystyczne. Wykazywał też ponadprzeciętne zainteresowanie płcią przeciwną oraz alkoholem.

W ciągu dekady Arnold był żonaty aż trzykrotnie. Jego byłe żony zeznawały, że odznaczał się agresją i je gwałcił. Poszukując swojego miejsca na świecie, trafił do Katowic. Smutki topił w alkoholu w okolicznych barach, a następnie zapraszał do mieszkania na poddaszu poznane kobiety. Zupełnie inny obraz mężczyzny przedstawiali jego współpracownicy i sąsiedzi. Uważany był przez nich za osobę sumienną, pracowitą, uczynną i sympatyczną.



Nienawiść do kobiet i poczwórne morderstwo

Pierwszego morderstwa, jak mniemali śledczy kilka dekad temu, Bogdan Arnold dopuścił się 12 października 1966 roku. Poznaną w barze "Kujawiak" 30-letnią Marię B. zaprosił do mieszkania. Schlebiało mu, że zainteresowała się nim atrakcyjna kobieta. Gdy wyszło na jaw, że jest prostytutką i zażądała zapłaty 500 zł za swoje usługi, Arnold najpierw ją wyprosił z mieszkania, ale gdy podarła swoją bluzkę, grożąc, że oskarży go o gwałt, chwycił za młotek i zabił nim kobietę. W zeznaniach przyznał:

"Myślałem, że poszła ze mną z miłości, a nie dla pieniędzy".

Jej ciało pociął na kawałki i wrzucił do obitej od wewnątrz blachą drewnianej skrzyni, zalewając je chlorem i wrzątkiem. Udowodniono mu też, że niektóre elementy spalił, a wnętrzności nawet spuścił w toalecie.

Drugą ofiarą miała być Ludmiła G. Mężczyzna był jednak zbyt pijany, aby zatrzymać ją siłą w mieszkaniu. Niestety tyle szczęścia nie miała kolejna kobieta.

Druga zbrodnia nastąpiła 12 marca 1967 roku. Jak czytamy w zeznaniach Bogdana Arnolda, musiał zabić poznaną w barze "Mazur" kobietę, ponieważ odkryła w jego łazience kawałki zwłok poprzedniej ofiary. Niestety do dziś nie wiadomo, kim była druga zamordowana. Jej wiek szacuje się na ok. 40 lat.

Kolejne kobiety, niepełnosprawne intelektualnie prostytutki, zwabił na poddasze w kwietniu i maju 1967 roku. Były to kolejno 35-letnia Stefania N. oraz 30-letnia Helga S., które najpierw torturował i gwałcił, a następnie udusił i poćwiartował. Ponieważ w skrzyni nie było już miejsca, ciało ostatniej z ofiar zostawił pod oknem.

Troskliwi sąsiedzi i prawda o bestialskim mordercy

Bogdan Arnold po czwartej zbrodni przestraszył się, że zostanie zdemaskowany. Pomieszkiwał wtedy w melinach w Katowicach, a mieszkanie przy Dąbrowskiego odwiedzał niezauważony przez nikogo tylko po to, aby wywietrzyć unoszący się w nim fetor rozkładających się ciał ofiar.

Gdy przyszły upalne dni czerwca 1967 roku, na nic zdały się jego nieporadne działania. Sąsiedzi wypatrzyli w jego oknach chmary much, zza drzwi dochodził trudny do wytrzymania smród, a spod nich wypełzały robaki.

Sąsiedzi, którzy uważali Arnolda za miłego człowieka, pomyśleli, że ten nie żyje, a jego ciało się rozkłada. Wezwali milicję i straż pożarną. To, co odkryli wtedy stróże prawa, nie mieściło się nikomu w głowach. Śledczy ponoć cały czas wymiotowali, a Arnolda szybko okrzyknięto nie tylko seryjnym mordercą, ale też Władcą much.

Poszukiwania mordercy, wyrok i śmierć

Akcja milicji obiła się szerokim echem nie tylko w Katowicach, ale też w całym kraju. Wieści dotarły też do Bogdana Arnolda, który ukrywał się przed milicją przez ponad tydzień na hałdach obok Huty Silesia. Tam próbował popełnić samobójstwo, ale nie potrafił odebrać sobie życia, więc zgłosił się na milicję 14 czerwca 1967 roku.

Podczas zeznań przyznał się do zabójstwa czterech kobiet i powiedział, że żałuje, że nie zabił też jednej ze swoich byłych żon. Sprawa była niezwykle głośna. Oskarżony współpracował ze śledczymi m.in. podczas wizji lokalnych i składania zeznań, więc od momentu oddania się Bogdana Arnolda w ręce wymiaru sprawiedliwości do wykonania wyroku minął niespełna rok.

Podczas kilkudniowego procesu nie okazywał skruchy, a psychiatrzy nie dopatrzyli się u niego znamion choroby psychicznej. Seryjny morderca został więc skazany 9 marca 1968 roku przez katowicki sąd na czterokrotną karę śmierci. Wyrok został wykonany 16 grudnia 1968 roku o godz. 18:40 w Centralnym Więzieniu w Katowicach (obecnie Areszt Śledczy w Katowicach).

Zobacz też:

Skandale i niewyjaśniona śmierć Amy Winehouse

Tylko on zna prawdę - sprawa O.J. Simpsona

Od zabójstwa do książki. Jaka jest historia Krystiana Bali - autora "Amoku"?

Metamorfoza Krzysztofa Ibisza - jak prezenter zmieniał się przez lata?

pomponik.pl
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Polecamy