Reklama
Reklama

Grzegorz Markowski nie pozostawia wątpliwości! "Czuję się fatalnie"

Ten rok miał być dla niego wyjątkowy. Grzegorz Markowski (66 l.) wyruszył wraz z Perfectem w jubileuszową, pożegnalną trasę koncertową. Ale los spłatał mu figla. Rockman tylko "Na Żywo" zdradza, dlaczego zdecydował się zakończyć karierę. Mówi też, jakim jest mężem, ojcem i dziadkiem oraz co będzie robić na emeryturze.

Na Żywo: Wybuch pandemii przerwał wasze tournée...

Grzegorz Markowski: Poczułem się, jakbym zszedł do piwnicy i ktoś nagle zamknął mnie w środku. Długo planowaliśmy naszą trasę, włożyliśmy w nią wiele energii i serca. Gdy bilety na nasze koncerty wyprzedały się co do jednego, byliśmy szczęśliwi. 

Świadomość, że udało nam się zapełnić ogromne hale koncertowe w całym kraju, to była to dla nas prawdziwa radość, satysfakcja i potwierdzenie, że mamy swoje miejsce w tym szeregu polskich artystów. Cieszyło, że fani docenili nasze 40 lat na scenie (sprawdź!) i chcieli się z nami spotkać. Los spłatał nam figla i te drzwi przed nosem los zatrzasnął. Szczerze? Czuję się fatalnie.

Reklama

Dlaczego zdecydowałeś się zakończyć karierę. Mick Jagger (sprawdź!) nie myśli o emeryturze.

- Kingo, stałem przed lustrem, którego nienawidzę. Nawet jak wchodzę do telewizyjnej garderoby, to siadam do niego tyłem, bo moje odbicie to nie jest dla mnie miły widok, i zrozumiałem, że najwyższa pora zejść ze sceny.

Niepokonanym?

- Podjąłem tę decyzję, żeby nie stracić na wiarygodności. Przyglądałem się pisarzom, reżyserom, wykonawcom. Z czasem gubili impet, energię. Nikt ich nie chce za urodę rozliczać, ale jest pewien rodzaj autentyczności, której utraty nie mogę się nie bać. Dźwięki niosły mnie przez całe życie, ale w pewnym momencie poczułem, że robię się na scenie coraz bardziej nieprawdziwy, a zasób mojego akumulatora jako twórcy jest na wyczerpaniu.Na koncertach powinno być jak na filmach Hitchcocka – zaczynać się od trzęsienia ziemi, potem zaś napięcie ma nieprzerwanie rosnąć. Powiedziałem sobie, że mam 66 lat i nie będę starszym panem dorzynającym resztki talentu. 

Słuchałam Twojej płyty "Droga”, którą nagrałeś z córką, Patrycją (sprawdź!). Nie zauważyłam, żebyś się już wyeksploatował.

- Kingo, jak słodko brzmisz, niczym szelest wiatru… Prawda jest jednak taka, że czasu nie oszukam. Rock to muzyka buntu. Staram się zachować zdrowie i kondycję, dlatego chodzę na siłownię albo ćwiczę w piwnicy. Któregoś dnia zrobiłem 150 pompek seriami i pie… mi łokieć, teraz nie mogę się nawet ogolić. Nadal uważasz, że to jeszcze nie pora, by myśleć o sobie jak o emerycie (śmiech).

Jaki jest więc ten Twój pomysł na emeryturę?

- Nigdy nie chciałem na dobre zrywać z muzyką. Planuję od czasu do czasu być gościem u Patrycji, u innych zespołów, zaśpiewać 2-3 utwory, aby nie zejść ze sceny zrypanym. Koncerty, które gramy z Perfectem, trwają po 1,5 godziny, w przerwach między kawałkami mówię coś do publiczności. Chłopcy wtedy mogą odpocząć, napić się wody, a ja biorę jej łyk i często jest tak, że jakaś kropla zostaje mi w gardle. Wtedy przychodzi moment zakłopotania, bo wiem, że śpiewam nie tą barwą. Przez 40 lat ciężko pracowaliśmy na sukces – bez pożegnań, bez roszad w zespole, co jest show-biznesie ewenementem. 

Czekam na te 15 lat spokojnej starości, bo nie oczekuje od Stwórcy, żeby mnie dłużej trzymał na tym padole łez. Mam bezpieczeństwo finansowe, to jest najważniejsze. Ale czuję w głosie tęsknotę za tym, co przeminęło. To normalne. Najpierw jest się w sytuacji wonnego kochanka, który pachnie poziomkami, potem przychodzi wiek średni, zapach jest słabszy, a potem zostaje tylko woń alkoholu, kawy i fajek. Znam też smak narkotyków, ale na szczęście nigdy się na dobre w to nie wkręciłem, raczej spróbowałem, szukając nowych doświadczeń. Przez 40 lat spędzonych na scenie żyłem w ciągłym pokoncertowym napięciu. Grałem wieczorem, szedłem do hotelu, wstawałem o 7, jadłem śniadanie i jechałem na kolejny występ. To było takie zapętlenie psychofizyczne. Alkohol towarzyszył mi całe życie. Można się uzależnić, zresztą 95 procent muzyków pije, a tym, którzy tego nie robią, zazdroszczę.

Żona zawsze stawiała Cię do pionu?

- To prawda. Krysia to mój psychoanalityk, panuje nade mną, żebym nie poleciał za daleko. Żona jest tancerką, wie, jakie są ciemne strony sceny. Miała okazję występować w odległych zakątkach świata, zwiedziła cały glob, doskonale zdaje sobie sprawę, czym jest stres z tym związany. Niejednokrotnie przyglądała się mi, moim wybrykom i zwyczajnie kazała iść do kąta. 

Jesteś bardzo związany z córką. Wiele was łączy. 

- Patrycja jest przepiękną, utalentowaną osobą. Wybrała podobną do mojej, artystyczną drogę, więc rzeczywiście dobrze się rozumiemy. Wie, czym są uniesienia i rozczarowania, które daje nam scena, zna moc oklasków, które słyszymy, gdy kończy się koncert. Reakcje publiczności sprawiają, że my, artyści, czujemy się piękniejsi, mądrzejsi, wrażliwsi, co bywa ułudą, bo jesteśmy tacy sami, jak inni ludzie.

Rozmawiamy prawie od godziny, a Ty lawirujesz, omijając bardziej osobiste pytania.

- Proponowano mi napisanie książki o Perfekcie, ale nie miałem ochoty wywoływać skandali i się uzewnętrzniać. Opowiadać o tym, co nam, muzykom, towarzyszy na co dzień w życiu – upodlenia, zmęczenie, zawiść, skąpstwo. Nie chciałem, żeby nasze dokonania na scenie przyćmiły prywatne sprawy grupy. Jasne, można wyciągnąć różne brudy, ale po co to robić?

Wciąż patrzę na ludzi z miłością, choć wielu mnie zawiodło. Ten fach jest trudny, wiąże się z ogromnymi emocjami.

W większości zespołów zawsze po jakimś czasie zaczynają się tarcia – kto ważniejszy, ładniejszy, czyja piosenka lepsza. Dorośli ludzie zachowują się gorzej niż dzieci, które przynajmniej mają wdzięk. Ale wiesz – gdy 1000 osób chce twój autograf, to zaczyna ci się wydawać, że nawet twój pot pachnie fiołkami. Nam udało się uniknąć większych tarć, a nasze życie prywatne nie jest na sprzedaż.

Powiedz chociaż, jakim jesteś dziadkiem?

- Jestem zajebistym dziadkiem. Staram się spełniać marzenia wnuka. Niedawno był u nas, w Józefowie. Poszliśmy całą rodziną nad rzekę Świder. Filip bardzo chciał się wykąpać razem ze swoim psem, Iskierką, ale jego rodzice bali się, że się przeziębi. Udało nam się ich z babcią Krystyną przekonać i wskoczyłem z nim do wody. Potem oczywiście porządnie go wytarłem, żeby się nie zaziębił. Był szczęśliwy. Bardzo go kocham.

Dokończycie Waszą trasę?

- Bardzo na to liczę, ale jednocześnie obawiam się, czy to będzie możliwe w zaplanowanej konwencji. Na taki koncert halowy przychodzi 10, 12 tysięcy osób, miałbym ogromne wyrzuty sumienia, gdyby wirus też pojawił się na widowni i ktoś po naszych występach z tego powodu ucierpiał.

Każdy nowy tydzień zmienia obostrzenia organizacyjne w związku z sytuacją pandemii. Trzeba się nauczyć żyć w tej nowej rzeczywistości, potrzebna jest jeszcze większa dbałość o innych, a ja nie potrafię żyć bez przytulania ludzi.



***

Rozmawiała:

Kinga Frelichowska

Dobry Tydzień
Dowiedz się więcej na temat: Grzegorz Markowski
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Polecamy