Marek Lewandowski: O jego małżeństwie z Szapołowską mało kto wiedział!
Marek Lewandowski (71 l.) niedawno dołączył od obsady "M jak miłość". Prywatnie również wiedzie mu się świetnie. Aktor jest szczęśliwym mężem, ojcem, dziadkiem. I tylko pytania o pierwsze małżeństwo z Grażyną Szapołowską są w stanie popsuć mu nastrój...
Nigdy nie lubił brylować w blasku fleszy. O zawodzie aktora mówi, że to ciężka praca, ale mimo to kocha ten fach. Marka Lewandowskiego (71) mogliśmy oglądać m.in. w serialach „Barwy szczęścia”, „Przyjaciółki”. Jesienią ubiegłego roku dołączył do obsady „M jak miłość”. "Największą radość daje mi rodzina. Dom to moja ostoja" – mówi w szczerym wywiadzie dla "Dobrego Tygodnia".
Dobry Tydzień: Powinnością mężczyzny jest zbudować dom, zasadzić drzewo i spłodzić dziecko. Jak się pan z tego wywiązał?
Marek Lewandowski: Nie przepadam za obiegowymi stwierdzeniami, ale przyznaję, że plan wykonałem więcej niż w stu procentach. Dom wybudowałem, mam czworo dzieci, a drzewo, i to niejedno, też zasadziłem.
Liczna rodzina. Któreś z dzieci poszło w pana ślady?
- Liczna, bo ktoś musi pracować na moją emeryturę. Starszy syn skończył psychologię, córka socjologię. Pozakładali już własne rodziny, mają dzieci. Dwie kolejne córki są na studiach medycznych i jeszcze z nami mieszkają. Żadne z pociech nie poszło moją drogą zawodową i bardzo mnie to cieszy. Z aktorstwem różnie bywa. Lepiej mieć w garści jakiś konkretny fach. Dla mnie najważniejsze jest, byśmy się często widywali. Jestem bardzo rodzinnym facetem.
A jakim jest pan dziadkiem?
- Mam troje wnucząt, ale marnie się realizuję w tej roli, bo jeszcze ciągle jako ojciec doglądam dwóch młodszych córek. Nie jestem więc takim podręcznikowym dziadkiem, który jest na każde zawołanie.
Jest pan z żoną, Joanną, już 26 lat. Jak zbudować trwały, szczęśliwy związek?
- Dla mnie fundamentem jest poczucie humoru, mnóstwo tolerancji i wyrozumiałości. Oboje z żoną staramy się tworzyć taki dom, który będzie najbardziej przyjaznym miejscem na świecie. To jest nasza wspólna praca, czasem bardzo ciężka, ale kłótnie się u nas w ogóle nie zdarzają. Każdą różnicę zdań staramy się punktować żartem.
Co daje panu pozytywną energię i siłę napędową?
- Najważniejszy jest dla mnie spokój domowych pieleszy. To nie do przecenienia. Jak tam jest wszystko poukładane, spokojne, bezpieczne, to stąd się czerpie siłę, żeby rzucić się na niepewne i wzburzone morze rozmaitych wyzwań, także zawodowych. Dom jest dla mnie ostoją, miejscem, gdzie ładuję akumulatory, żeby codziennie po przebudzeniu stanąć twarzą w twarz z otaczającą rzeczywistością. I nie dać się zatopić.
Gra pan w Teatrze Ateneum, w serialu. Jest w show-biznesie miejsce na przyjaźń, czy dominuje rywalizacja o role?
- Miejsce na przyjaźń jest zawsze i wszędzie, ale teraz ludzie nie mają czasu, żeby ją kultywować. Po spektaklu garderoba pustoszeje w dziesięć minut, bo następnego dnia wszyscy mają formie, wypoczęci. Za czasów mojej młodości trochę inaczej to wyglądało, kontakty międzyludzkie były szersze. Po zdjęciach często jeszcze przesiadywaliśmy razem, przy kieliszku wódeczki, rozmawiając nie tylko o sztuce. Owszem, te spotkania bywały męczące dla organizmu, ale na pewno mieliśmy większe poczucie wspólnoty.
Czy jest coś w życiu, czego pan bardzo żałuje?
- Nie mam czego żałować. I tak co się stało, to już się nie odstanie. Czasem mam oczywiście taką refleksję, że można było coś zrobić lepiej, inaczej. Zamiast pójść w prawo, skręcić w lewo. Ale staram się żyć tu i teraz.
Pana pierwszą żoną była Grażyna Szapołowska, jednak małżeństwo trwało tylko 11 miesięcy. Dlaczego?
- Proszę pani, to miało miejsce ponad 40 lat temu! Nie chcę do tego wracać. To był barwny, ale tylko epizod w moim życiu. Tyle.
Niedawno stuknęło panu 71 lat, a wcześniej 50-lecie pracy artystycznej. Jak pan traktuje upływający czas?
- Z pokorą, nie protestuję, nie buntuję się przeciwko temu. Podchodzę do sprawy filozoficznie, taka jest po prostu kolej rzeczy. Maksyma łacińska mówi: „Czas ucieka, wieczność pozostaje”.
To może porozmawiamy o dzieciństwie. Jakie są pana pierwsze wspomnienia?
- Kiedy byłem bardzo mały, przez pewien okres wychowywała mnie babcia, bo moi rodzice pracowali. Akurat miała trudny czas, bo właśnie straciła męża. Potem zmarła jej córka, siostra mojej mamy. W związku z tym babcia przesiadywała na cmentarzu, a ja z nią. Bardzo często byłem świadkiem pogrzebów. Wtedy jeszcze przed pochówkiem otwierano trumnę. Biedne wdowy w szlochach i spazmach dramatycznie rzucały się na zwłoki swoich mężów. Jak obejrzałem ze dwa-trzy tego rodzaju spektakle dziennie, to obudziły się we mnie skłonności do aktorstwa. Oczywiście mówię to z przymrużeniem oka.
Co pan zawdzięcza rodzicom?
- Pochodzę z domu inteligenckiego, oboje rodzice byli urzędnikami, już nie żyją. Ojciec jeszcze przed wojną studiował prawo i ekonomię w Poznaniu na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza. Wychowując mnie, zawsze powtarzali, że trzeba być uczciwym, przyzwoitym człowiekiem. To są rzeczy uniwersalne w każdych czasach i pod każdą szerokością geograficzną.
Pana dom był katolicki?
- Tak, bardzo tradycyjny, religijny. Jako młody człowiek często chodziłem do kościoła, ale potem bywało różnie. To są takie ludzkie sprawy, wątpliwości, wahania. Jednak dziś spory z Panem Bogiem mam za sobą. W moim wieku nie targają mną już bunty. Godzę się ze swoim losem. Jestem w stanie pogodnej rozpaczy.
Rozmawiała:
Agnieszka Stalińska